Archiwum Polityki

Historia pewnej fotografii

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych pod nowym gmachem Muzeum Narodowego w Krakowie stały trzy zachodnioeuropejskie autokary. Wokół autokarów kłębił się tłum, wokół tłumu kłębili się ubecy. Nie miała tam miejsca żadna groteskowość, autokary nie przyciągały uwagi ordynarną zachodnioeuropejskością, tłum nie był zbiegowiskiem frajerów zwabionych nową marką wozu na ekstraresorach, ubecy też byli na miejscu. W autokarach mieściła się objazdowa wystawa sprzętu kserograficznego najwyższej klasy. W tym czasie – jak powszechnie wiadomo – na ziemiach polskich występowały wyłącznie kopiarki spirytusowe, ich sporadyczne egzemplarze – nie tylko z racji paliwa, na którym pracowały – strzeżone były pilnie.

A tu proszę, można było spokojnie i w dodatku za darmo wejść do ekskluzywnego autokaru i obejrzeć pracę kserografów, które od ręki kopiowały wszystko, przy czym jeden – nie uwierzycie – kopiował kolory. Co zresztą mówię: „wejść i obejrzeć”. To, że tam można było „wejść i obejrzeć”, to była pestka. Tam można było nie tylko „wejść i obejrzeć”, tam można też było „coś sobie skserować”. W tej właśnie zdumiewającej możliwości kryło się sedno niebagatelnego napięcia społecznego. Układ był przecież prosty jak jasny gwint: z jednej strony człowiek może kserować, co zechce, z drugiej strony nie ma tak, żeby człowiek kserował, co zechce. Prawdę powiedziawszy nie ma tak, żeby człowiek w ogóle kserował. Poprosiłem wytwornego operatora o skopiowanie pewnej fotografii i pamiętam pełne dziecięcego niedowierzania zdumienie, kiedy po piętnastu sekundach byłem posiadaczem świetnej odbitki. Był to ten rodzaj elementarnego doznania wolności, którego nie zapomina się nigdy.

Polityka 1.2001 (2279) z dnia 06.01.2001; Pilch; s. 83
Reklama