Odokładną datę spierają się historycy ekonomii, ale mija mniej więcej 150 lat od rozpoczęcia działalności pierwszych funduszy inwestycyjnych w takiej formie, w jakiej znamy je dziś. Ich kolebką była Wielka Brytania. Rodziły się na wystawnych przyjęciach, na których spotykali się bankierzy i arystokracja. Ci pierwsi mieli umiejętności i wiedzę, jak inwestować pieniądze. Ci drudzy – majątki i chęć ich pomnożenia. Razem tworzyli tzw. fundusze wspólnego inwestowania, czyli wspólną pulę gotówki, którą w zamian za honorarium zarządzali bankierzy. Do interesu każdy mógł przystąpić w dowolnej chwili – musiał tylko wykupić jednostki funduszu po ich aktualnej cenie. Zarabiał, jeśli dzięki trafnym decyzjom bankiera wartość jednostek wzrastała. Londyńska arystokracja oczekiwała od funduszy tego samego, czego dziś spodziewają się Polacy wpłacający pieniądze do Towarzystw Funduszy Inwestycyjnych (TFI, instytucji zarządzających funduszami) – że dadzą one im zyski wyższe od bankowych depozytów.
W porównaniu z innymi formami inwestowania na razie wszystko przemawia za funduszami. Wpłacając pieniądze na lokatę zarobiliśmy w ciągu ostatnich trzech lat średnio około 13 proc. Ta sama kwota włożona w fundusze o umiarkowanym stopniu ryzyka dała już blisko 50 proc., zaś wpłacona na najlepszy fundusz akcji – aż 144 proc. zysku. Takie wyniki przyciągają. Dlatego od kilku lat strumień pieniędzy płynący z naszych portfeli do TFI staje się coraz szerszy. W grudniu 2005 r. fundusze zgromadziły rekordową sumę 60 mld zł, a w sierpniu br. przekroczyły 80 mld zł. Według raportu firmy Analizy Online do TFI trafia już co dziesiąta złotówka odłożona przez Polaków. Choć w bankowych depozytach wciąż jest ponad 210 mld zł, to jednak nowocześniejsze formy lokowania pieniędzy wyraźnie zdobywają uznanie i popularność.