Zamiast podziwiać, co wyprawia półświatek polityczny w pokoju sejmowym, pogrążałem się ostatnio w lekturze trzech tomów dzienników Mieczysława Jałowieckiego (1876–1963), które podarował mi znajomy (serdeczne dzięki!). Tytuły kolejnych tomów mówią za siebie: „Na skraju imperium” (rosyjskiego), „Wolne miasto” (Gdańsk) i „Requiem dla ziemiaństwa”. Jałowiecki wywodził się z Rurykowiczów, a więc z rodziny dynastycznej, uważał się za Litwina, urodził się w rodzinie ziemiańskiej w Rostowie nad Donem, był synem generała, studiował w Rydze, doktorat zrobił w Halle, był kamerjunkrem na dworze, zajmował się szacowaniem majątków ziemskich, po 1918 r. został pierwszym przedstawicielem rządu polskiego w Gdańsku, miał tytuł ministra, poznał Piłsudskiego, z którym był spokrewniony, Paderewskiego, któremu podlegał, szwedzką rodzinę Noblów, z którą się przyjaźnił, z czasem osiadł w majątku ziemskim w Kaliskiem, podczas wojny znalazł się na emigracji w Anglii, gdzie zmarł.
Poglądy miał zdecydowanie prawicowe, a pióro ostre. Daszyński, Witos, Sikorski to „karły wyniesione wypadkami dziejowymi”, Stanisław Grabski – „kanalia”, Dmowski – „najgorszy minister spraw zagranicznych”, Michałowski – tępy, zarozumiały cham. „Było coś przerażającego w systemie – pisał – że człowiek tak tępy mógł stać się ministrem sprawiedliwości”. Rydz-Śmigły to „przeciętność z pewnym odcieniem tępoty”.
Z dzisiejszej perspektywy niechęć Jałowieckiego do polityków wydaje się zrozumiała. Trudniej natomiast pojąć jego ksenofobię i antysemityzm. Stanowi on dowód dla tych, którzy znając Polskę przedwojenną twierdzą, że ktoś wyssał antysemityzm z mlekiem matki.