Dobrych wyników tuzów polskiej gospodarki w 2007 r. spodziewali się wszyscy. Od czterech lat jesteśmy na wysokiej fali. Przez dwa ostatnie produkt krajowy brutto (PKB) rósł o 6,2–6,6 proc. rocznie, na co, zmęczeni nieustanną polityczną wojną na górze, patrzyliśmy z lekkim niedowierzaniem. Na szczęście politycy nie zdążyli w gospodarce nic popsuć. Zarządy spółek zaś przekonały się wreszcie, że ciągle jeszcze świeże członkostwo w Unii Europejskiej otwiera przed nimi niebywałe szanse i to przynajmniej na kilkanaście lat. Efekt tego był taki, że postawa obronna i wyczekująca w większości prywatnych firm zmieniła się w aktywną i atakującą. W 2007 r. inwestycje wzrosły o 20,4 proc. (rok wcześniej o 15,6 proc.). Do Polski napłynęło blisko 14 mld euro zagranicznego kapitału i to nie tylko do handlu, stosunkowo prostej produkcji spożywczej czy mało wyrafinowanych usług. Rekordy aktywności bili producenci z branży motoryzacyjnej i elektronicznej, sprzętu gospodarstwa domowego, a także – na swoją ciągle jeszcze skromną miarę – z dziedzin nowych technologii.
Obronił się, w co wielu nie wierzyło, polski eksport. Owszem, już silna i ciągle nabierająca tężyzny złotówka ogromnie utrudniała to zadanie, ale ostatecznie przekreśliła niewiele eksportowych biznesplanów i doprowadziła do niewielu bankructw (było ich wyraźnie mniej niż w 2006 r.). Rezerwy organizacyjne i technologiczne w firmach w większości przypadków okazały się na tyle duże, że wystarczyły do zrównoważenia niekorzystnych relacji kursowych.
2007 r. był czwartym z kolei, w którym spadało bezrobocie. To był właśnie ten moment, kiedy Polska, licząc obywateli pozostających oficjalnie bez pracy, przestała być czerwoną latarnią zjednoczonej Europy.