Warszawska Syrena od paru sezonów aktywnie drenuje stołeczny rynek sceniczny, zapraszając na gościnne występy lubianych i cenionych aktorów z innych teatrów. Zdaje się to ze wszech miar korzystne: wykonawcom poważnych ról wręcz dla higieny przydaje się taki komediowy płodozmian, a publiczność ma dzięki temu frajdę oglądania choćby brawurowej kreacji Jana Matyjaszkiewicza w „Pięknej Lucyndzie” Mariana Hemara, ostatniej premierze Syreny. Postać Podkomorzego jest już w tekście wielką, burleskową solówką; aktor par force wygrywa wszystkie komiczne nuty, potrafiąc jednocześnie – w kwestiach na stronie – zachować dystans do postaci, śmiać się z niej razem z widownią. Dowcipnie i nieco rubasznie partneruje mu Izabela Olejnik, w epizodach błyszczą Jan Kociniak i Włodzimierz Press, parę amantów grają Justyna Sieńczyłło (wdzięcznie) i Grzegorz Wons (nie bez skłonności do łatwej szarży). Sama sztuka jest przeróbką „Natrętów” Józefa Bielawskiego, dziełka, które w 1765 r. zagrano na otwarcie Teatru Narodowego w Warszawie. Hemar parafrazował je dwieście lat później w Londynie, bez nadziei na obchodzenie jubileuszu w wolnym kraju; nutki bolesnej tęsknoty (choćby do starej Warszawy) dają się wyczuć w „Pięknej Lucyndzie” pod maską humoru. Humoru zresztą już staroświeckiego, myszką trącącego; część publiczności lubi go jednak i jej się też przyjemność w teatrze należy. Satysfakcję z reżyserowanego przez Wojciecha Adamczyka spektaklu pomniejsza wystrój sali warszawskiej Riwiery (w której teatr, remontując siedzibę, gra) przypominający świetlicę z najgorszego zadupia – oraz parę adekwatnych niestety do tego wnętrza scenek: upiorny balecik i szmirowate wygłupy prologu.