W pierwszych latach minionej dekady sieć banków rozwijała się tyleż szybko, co chaotycznie. Prezesi dziewięciu państwowych banków wyłonionych z NBP jak harcerze na podchodach wdzierali się na terytorium sąsiada, otwierając swoje placówki, co może i dobrze służyło idei konkurencji, ale nie było wsparte rachunkiem: mówiąc wprost, do zabawy dopłacano. Ale też było z czego, bo konkurencja była słaba, marże wysokie, pracownik tani, a właściciel odległy: czy państwo kiedykolwiek potrafi się zdobyć na stanowczość, kiedy nie chodzi o jego bezpośrednie interesy?
Obok państwowych polowały na pracowników nowo powstające banki prywatne: dziś po niektórych już pamięć wyblakła, bo przeholowały w hazardzie wydatków i znikły, ale zdążyły się przyczynić do zamieszania na rynku pracy. Związek Banków Polskich ocenia, że w tych pierwszych latach fluktuacja pracowników dochodziła do 30 proc. rocznie. Banki jak kluby sportowe podkupywały sobie nie tylko specjalistów od kredytów, informatyki czy zarządzania ryzykiem, ale nawet pracowników zaplecza, których – przy całym szacunku dla ich umiejętności – można nazwać nieco staroświecko buchalterami i kontystami, tyle że zamiast piórem i liczydłami posługują się komputerem.
– To kara boża za grymasy, jakimi kierowaliśmy się wtedy – żartuje Anna, urzędniczka zaplecza (back office) w warszawskim oddziale jednego z dużych banków komercyjnych, ale wcale jej nie do śmiechu. – Grymasiliśmy, przebieraliśmy w ofertach, jeździło się na szkolenia po to, żeby zapytać kolegów z innych banków, ile u nich płacą i czy nie potrzebują kogoś takiego jak ja.
Anna ma dopiero około czterdziestki, do emerytury za daleko. Zaproponowano jej przejście z zaplecza do bezpośredniej obsługi klientów, do czego – jak sama mówi – nie nadaje się.