Stoję pod dworcem Warszawa-Śródmieście i wysłuchuję peror Grzegorza Siódmego – pierwowzoru pewnej zaniechanej postaci. Zaniechanej – ponieważ miałem pisać o czym innym. Ale żeby o czym innym pisać, trzeba co innego czytać. A ponieważ czytam całkiem co innego – co innego też piszę. Wpływ czytania na pisanie to jest – jak wiecie – temat niewąski i jeszcze nie raz go poruszę. Na razie powiem tylko tyle: znałem wielu pisarzy z krwi i kości, którzy żeby coś niezłego napisać, musieli coś świetnego przeczytać. I nie byli to – jak wam się natychmiast wydaje – anemiczni pisarze intelektualiści, pisarze okularnicy, pisarze bibliotekarze. Przeciwnie, byli to barczyści pisarze drwale, pisarze kamieniarze, pisarze łowcy dzikich rumaków – zwłaszcza oni – żeby coś napisać, musieli coś przeczytać. Ciekawe? Nie sądzę.
Czytam co innego, ponieważ przed chwilą w lodowatej i ciemnej jak Alaska księgarni polowej, co jest z drugiej strony dworca, kupiłem „Morze utraconych opowiadań i inne felietony” Gabriela Garcii Marqueza. Żylasty, osmagany wichrami, nawykły do wiecznego koczowania pod gołym niebem księgarz zręcznie wydobył, spośród tysięcy innych, wydany właśnie tom. Niektórzy powiadają, że ta polowa księgarnia pod ścianą dworca Warszawa-Śródmieście „może wszystko”. Nie wiem. Wszystkiego nie wiem, wszystkiego wam nie powiem – przebijanie zwodniczych zasłon, co spowijają miasto, idzie mi powoli – ale fakt faktem: swego czasu pewien nowy przekład powieści Nabokova pojawił się tu jakiś rok wcześniej, nim zaczęto go sprzedawać w murowanych księgarniach.
Czytam „Morze utraconych opowiadań”, słucham peror Grzegorza Siódmego i odruchowo próbuję dociec sensu niezmywalnego fresku na ścianie.