Wynik satysfakcjonuje administrację amerykańską, bo spór był kłodą na drodze do upragnionego przez Clintona zbliżenia z Hawaną i można mieć nawet nadzieję, że stosunki będą ciut cieplejsze. Fidel Castro osiągnął swój cel – przez prawie pół roku występował w glorii obrońcy wartości rodzinnych i naród, tym razem z przekonaniem, maszerował pod jego komendę z portretami nowego idola rewolucji: Eliana. Smutną porażkę ponieśli natomiast Kubańczycy z Florydy – stracili nie tylko Eliana, ale także, w oczach społeczeństwa amerykańskiego, sporą część swego moralnego kapitału. Być może jest to cena za odwilż na linii Waszyngton–Hawana, która i tak prędko raczej nie nastąpi.
Przy wielkanocnym stole media uraczyły Amerykanów dwiema fotografiami: tą z żołnierzem celującym karabinem w przerażonego malca i tą z rozradowanym tatą z uśmiechniętym synem w objęciach. Większość gazet eksponowała na czołówkach drugie zdjęcie, trafiając tym w odczucia większości mieszkańców USA: szlachetny cel uświęca drastyczne środki, prawa trzeba przestrzegać. Policyjną akcję władz poparło – jeśli wierzyć sondażom – 60 proc. społeczeństwa.
Sojusznicy rodziny w Miami i antycastrowskiego kubańskiego lobby – republikanie w Kongresie (choć nie wszyscy), konserwatywne media – daremnie przekonywali, że popełniono nadużycie, a może i zbrodnię. Przypominano, że najazd na dom Lazaro Gonzaleza nastąpił w środku negocjacji, które rokowały nadzieje na kompromis, tak jakby rząd z jakiegoś powodu się spieszył, nie bacząc na skutki, jakie wtargnięcie w nocy, wyciągnięcie dziecka z łóżka i wycelowanie w niego broni wywoła w psychice chłopca.