Wszystko zaczęło się od czwartkowego zlotu na najwyższym szczeblu – Unii, 13 krajów kandydujących i Szwajcarii. Potem przywódcy unijni zostali sam na sam z odpowiedzialnością za kształt Europy w nadchodzących latach. Szczyt w Nicei był drugim podejściem do reformy, która miałaby gwarantować sprawne funkcjonowanie Unii nawet po podwojeniu liczby członków. Trzy lata temu w Amsterdamie przeważyły partykularne interesy i poczucie, że poszerzenie to odległa przyszłość (wbrew deklaracjom o roku 2000). Tym razem przywódcy nie mogli sobie pozwolić na zwłokę. Nie tylko naraziłaby ich na zarzut szczytowej hipokryzji wobec kandydatów, ale zagroziłaby i tak już osłabionej walucie euro. Dlatego, uzgodniwszy mało ambitną reformę, szczyt zapewnił, że to wystarczy, żeby z chwilą jej wejścia w życie Unia mogła się poszerzać.
Przywódcy znowu odmówili wyznaczenia daty przyjęcia nas do Unii, ale wyrazili nadzieję, że pierwsi nowi członkowie będą uczestniczyć w następnych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Odbędą się one w czerwcu 2004 r., czyli najlepsi powinni być w Unii za trzy lata. Ten niezobowiązujący gest dodatkowo uśpił czujność Warszawy. W przeddzień ostatecznej batalii unijnych przywódców o podział wpływów w przyszłej Unii nasi negocjatorzy byli święcie przekonani, że Polska ma zapewnioną pozycję taką samą jak Hiszpania. – Zresztą będziemy jeszcze negocjować – powiedział jeden z nich, zapytany, co zrobi, jeśli Piętnastka wpisze do Traktatu niekorzystne dla nas rozwiązania. Czy rzeczywiście wierzył, że można ją zmusić do renegocjowania kompromisu, który wykuwał się przez 400 godzin rozłożonych na 11 miesięcy z pełną dramatycznych zwrotów kulminacją ostatniej nocy nicejskiego maratonu?