Zimbabwe miało być inne. Inne niż reszta państw Afryki, którym niepodległość przyniosła pogorszenie standardu życia bądź zwyczajną nędzę, wojny domowe, rządy paranoików. Przywódcy walki z białym reżimem Iana Smitha mieli dużo czasu na obserwowanie błędów sąsiadów, którzy dochodzili do władzy na przełomie lat 50. i 60. Widzieli, jak jeszcze w 1976 r. Mozambik i Angola pozbywały się swej białej ludności, pogrążając się w konsekwencji w gospodarczą katastrofę.
Kiedy więc dokładnie 20 lat temu dawna biała Rodezja stawała się czarnym Zimbabwe, świat patrzył z optymizmem. Robert Mugabe głosił hasła pojednania i wspólnego rozwijania kraju. Wprawdzie dwie trzecie białych mieszkańców opuściło kraj, ale pozostali wiedli normalnie swe życie i interesy. Na początku wszystko szło dobrze (o ile zignorujemy masakry dokonane na mniejszościowym ludzie Ndebele przez wojska rządowe): kraj rozwijał się szybciej niż za rządów białych (skończyła się wszak wojna i zniesiono międzynarodowe sankcje wprowadzone jeszcze w 1965 r.), poszerzono dostęp do edukacji i służby zdrowia. Jednak po 20 latach bilans jest jednoznaczny. Dochód na głowę jest trzy razy niższy niż pod koniec rządów białych. Szerzy się rozpasana korupcja. Zaczyna brakować benzyny, energii i podstawowych leków w szpitalach. Staje produkcja w fabrykach. Kraj powoli ogłasza stan bankructwa.
Na dobre nerwy puściły Mugabe po lutowym referendum. Zapytał o poszerzenie swej władzy i konfiskatę farm białych bez odszkodowań. Po raz pierwszy przegrał. A to za sprawą niewiele wcześniej powstałego opozycyjnego Ruchu na rzecz Demokratycznej Zmiany (MDC). Prezydent nagle zdał sobie sprawę, że jego rządząca partia ZANU-PF (147 posłów na 150 miejsc) może przegrać zapowiedziane na późną wiosnę wybory. Tak więc kilka dni po referendum zaczęły się najazdy i okupacje farm.