„Siostra Faustyna nie była przez życie rozpieszczana. A przecież była szczęśliwa. Religia siostry Faustyny nie była po to, by jej życie utrudniać, ale po to, by je ułatwiać. Siostra Faustyna chorowała. To bolało. Ale wiele bólów w jej życiu pochodziło od ludzi, którzy powołując się na Boga obarczali ją ciężarami swoich własnych uprzedzeń. Powinno to być ostrzeżeniem” – pisał ksiądz Józef Tischner. Ostrzeżeniem? Przed czym? Może przed nieufnością, typową dla wieku nauki, wobec ludzi doświadczających wizji Boga. Albo przed lekceważeniem ich doświadczenia duchowego w samym Kościele. Faustynie „niektóre z jej sióstr dawały czasem nieźle w kość”, ale miała też przyjaciół – przełożoną w Zgromadzeniu Matki Bożej Miłosierdzia matkę Michaelę Moraczewską, księży Michała Sopoćkę i Andrzeja Andrasza. Ksiądz Sopoćko, spowiednik Faustyny, gdy dowiedział się, że spaliła ona fragment swojego słynnego „Dzienniczka” – bo tak kazał jej fałszywy anioł – polecił jej, by w ramach pokuty odtworzyła zniszczone fragmenty.
Ale w Kościele jako instytucji kult Faustyny, który zaczął się szerzyć zaraz po jej śmierci w 1938 r., miał wielu przeciwników. Faustyna, chłopskie dziecko z Głogowca koło Kutna, żyła zaledwie 33 lata, w zakonie – 13. Nie zrobiła kariery: pracowała jako kucharka, ogrodniczka, furtianka, najniższy szczebel zakonnej hierarchii („Najtrudniej mi było odlewać kartofle, czasami mi się połowę wysypało”). Nie czytała, a na pewno nie studiowała teologów i mistyków. Swoje mistyczne przeżycia spisała w sześciu zeszytach („Kiedy zdjęłam pokrywę, żeby kartofle odparowały, ujrzałam w garnku zamiast kartofli całe pęki czerwonych róż, tak pięknych, że trudno o nich pisać”).
„Dzienniczek” zaczęła w domu zakonnym w Wilnie na cztery lata przed śmiercią (zmarła na gruźlicę w klasztorze w Krakowie).