Pisząc felietony z wyprzedzeniem wpadam czasem w pułapki dat szczególnych i tak przegapiłem święta, a tu, jak w przysłowiu, już po świętach, a ja jeszcze myślami w Kanadzie, gdzie odwiedzałem parę miejsc odległych, a więc Calgary, Edmonton i najbardziej romantycznie brzmiący Winnipeg, stolicę Manitoby. Przekonałem się, że wszędzie jest pełno Polaków i że często czytają oni „Politykę”, jako że należą najczęściej do nowej emigracji, tej inteligenckiej, wykształconej, bez kompleksów, a za to już przy pieniądzach. W porównaniu do czasów, kiedy przez ocean płynęło się dwa tygodnie, dziś kilkanaście godzin lotu wydaje się czymś błahym, rozłąka z krajem traci swój dramatyzm, można przylecieć choćby na długi weekend, można też wrócić na trochę lub na stałe. Losy tych, którym rząd Generała wydawał paszporty w jedną stronę, normują się. Krzywda dla niektórych okazała się błogosławiona. Rzuceni nagle na głęboką wodę przekonali się, że potrafią pływać nie gorzej od tubylców. To inni potonęli albo wrócili zranieni. W rachunku niedawnych krzywd humanitarne wysiłki solidarnościowców za granicą pozostają pozycją trudną do zaksięgowania. Z jednej strony upust sił witalnych, jaki spowodowały rządy ówczesnej dekady, jest czymś, co niełatwo nam odrobić; z drugiej dla wielu ludzi przymus emigracji stał się bodźcem do osobistego rozwoju. Pytanie tylko, ile na tym nasza społeczność krajowa zyskała, a ile traci, skoro ci ludzie dzisiaj przyczyniają się do budowania cudzej cywilizacji, choć na naszą często szczodrze łożą, a nierzadko wchodzą we współpracę i w ten sposób ciągną nas do przodu.
Pozostawię te niepewne rozważania, aby podzielić się z państwem spostrzeżeniami, które dotyczą problemów samej Kanady, przypominających nasze własne.