Na stację autogazu, sprzedającego propan-butan do zasilania silników samochodowych, podjeżdża Polonez. Właściciel nie tankuje jednak do zbiornika auta. Otwiera bagażnik i wyjmuje dwie domowe, jedenastokilowe butle gazowe. Pracownik stacji nakłada reduktor na końcówkę rury, przez którą normalnie napełnia samochodowe zbiorniki, i podłącza ją do butli. Po kilku minutach obie butle są napełnione. Właściciel Poloneza zadowolony odjeżdża. Zapewne nie zdaje sobie sprawy z ryzyka, jakie podjął albo je bagatelizuje.
– Butla napełniona na stacji autogazu to potencjalna bomba – wyjaśnia Jerzy Szablewski, dyrektor ds. bezpieczeństwa w spółce Shell Gas Polska. – Pracownik stacji zwykle nie sprawdza, czy butla dostarczona przez klienta jest całkowicie opróżniona, czy zostało w niej jeszcze trochę gazu. Nie jest też w stanie precyzyjnie dozować gazu. W efekcie butle są przepełniane, a to prosta droga do eksplozji.
Gaz propan-butan pod wpływem temperatury powiększa swoją objętość. Dlatego domowe butle, z których korzysta 4,5 mln polskich gospodarstw domowych, nie mogą być napełniane aż pod zawór. Konieczne jest zachowanie we wnętrzu tzw. poduszki powietrznej, czyli pustej przestrzeni, która chroni butlę przed rozerwaniem, gdy gaz zwiększy objętość. Dlatego przepisy bardzo rygorystycznie określają warunki techniczne, w jakich może odbywać się napełnianie butli. Mogą to robić tylko dobrze wyposażone rozlewnie z precyzyjnymi dozownikami. Muszą też mieć warunki do każdorazowej kontroli technicznej. Nigdzie indziej butli napełniać nie wolno, zwłaszcza na stacjach autogazu, bo są one do tego zadania nieprzygotowane.
Szczególnie niebezpieczny jest okres zimowy, kiedy gaz przechowywany w niskiej temperaturze ma najmniejszą objętość.