Moja żona Ellen, która nie tylko pochodzi z Nowego Jorku, ale też jest nowojorską Żydówką (jakkolwiek w dużej mierze zbuntowaną), wypytuje mnie wciąż i znowu: coście wiedzieli? Dokładnie, co i kiedy? Tak więc uległem jej, nie będąc zarazem w stanie dać wystarczająco jasnej odpowiedzi.
Moi rodzice wcześnie wiedzieli o istnieniu obozów koncentracyjnych, w których działy się straszne rzeczy. Gdy ktoś mówił: „nie rób tego, bo wylądujesz w kacecie”, była to już niemal śmiertelna przestroga. Dla każdego było też oczywiste, że w Niemczech Hitlera już nie było miejsca dla Żydów. Mój ojciec najpierw namawiał niektórych swych znajomych do emigracji, a potem im przy niej pomagał. Ale ludobójstwo? Holocaust? Nie jest łatwo oddzielić tego, co naprawdę zostało zapamiętane, od tego, co usłyszane i wyczytane potem, tak więc poniższą historię trzeba uznać jedynie za łączenie w pamięci wiedzy i niewiedzy, charakterystyczne przynajmniej dla mojego dzieciństwa i być może dla biografii niektórych Niemców.
Gdy w 1939 r. wybuchła wojna, miałem lat dziesięć, byłem być może nieco przedwcześnie dojrzałym, ale przecież jeszcze dzieckiem. I te codzienne, i te niecodzienne odkrycia nie składały się jeszcze w wyraźne zarysy. Rodzice starali się trzymać mnie z daleka od swej działalności politycznej nie tylko ze względu na mnie, ale także po to, by chronić siebie samych. Być może nawet akceptowali to, że – jak wszystkie dziesięciolatki – w 1939 r. zostałem wzięty do Jungvolku (dziecięcej organizacji Hitlerjugend w III Rzeszy – przyp. red.) i co jakiś czas biegałem w brunatnej koszuli. Mój mundurek był dla nich poniekąd czapką niewidką. Zaraz muszę dodać, że tylko do pewnego stopnia, i to nie tylko dlatego, że naziści nie dawali się tak łatwo wyprowadzić w pole.