Pod koniec czerwca 1999 r. w łódzkim radiu lider Samoobrony nazwał rząd „reżimem antypolskim i antyludzkim”, zaś ówczesnego wicepremiera „bandytą z Pabianic”. Pierwsza opinia mieści się (choć z trudem) w granicach prawa do swobodnej wypowiedzi i politycznej krytyki, czyli przestępstwem nie jest. Prokurator nie powinien kiwnąć palcem w tej sprawie. Natomiast znieważenie wicepremiera nadawałoby się albo na drogę cywilnoprawną, albo do ścigania na wniosek pokrzywdzonego. Niestety, art. 226 obowiązującego kodeksu karnego oraz zasada legalizmu nakazywały prokuratorowi ścigać Leppera z urzędu. Czy jednak wiedząc o licznych, wcześniejszych unikach podejrzanego przed wymiarem sprawiedliwości oraz polityczno-medialnym szumie, jaki powstanie, powinien był on uruchamiać procedurę w ten sposób? Pomijamy tu kwestię, że Leppera zaczęto energiczniej ścigać za znieważanie organów państwa, podczas gdy uchodzą mu płazem znacznie groźniejsze naruszenia prawa. Skoro jednak zaczęto – przyjrzyjmy się, jak to robiono.
Nie bez powodu twórcy kodeksu przewidzieli postępowanie uproszczone. W sprawach drobnych zagrożonych karą do 3 lat pozbawienia wolności dochodzenie powinno być ukończone w ciągu miesiąca. Akt oskarżenia można dostarczyć wraz z wezwaniem na rozprawę, którą poprowadzi jeden sędzia. Co najważniejsze; ani niestawiennictwo oskarżyciela, ani nieusprawiedliwiona nieobecność podsądnego nie przeszkadza w wydaniu wyroku zaocznego. Życie uczy też, że najdotkliwsza w takich wypadkach bywa grzywna, pod warunkiem, że jest szybko i skrupulatnie wyegzekwowana.
Tymczasem sprawa potoczyła się zwykłym, a nie uproszczonym trybem. Trzy i pół miesiąca po audycji prokurator wezwał Andrzeja Leppera na przesłuchanie. Ten nawet nie usprawiedliwił nieobecności.