Historyk czeski lub słowacki widzi ks. Janosa Esterhazy’ego w świetle odmiennym, i to z powodów bynajmniej nie marginalnych. Ks. Janos świadomie wybrał w 1918 r. obywatelstwo Czechosłowacji, choć mógł spokojnie optować dla Węgier i w dalszym ciągu żyć na swoich zamkach w Słowacji. Był nawet posłem parlamentu praskiego z ramienia mniejszości węgierskiej, jako taki składał ślubowanie stosowania się do ustaw i konstytucji. Zdanie o „wręcz wynaradawianiu” mniejszości węgierskiej jest co najmniej mocno przesadzone; utrata pozycji uprzywilejowanej (sprzed 1918 r.) bywa trudna. Akcje polityczne Esterhazy’ego – w Budapeszcie czy w Warszawie – spełniały wszystkie znamiona zdrady głównej, bo zmierzały do rozbicia integralności państwa, oderwania jego części, i to w zmowie z dwoma obcymi mocarstwami (tzn. Węgrami i Polską).
Nawet po pierwszym wiedeńskim arbitrażu, w listopadzie 1938 r., kiedy już Węgry uzyskały dzięki werdyktowi niemiecko-włoskiemu południowe części Słowacji i Rusi Podkarpackiej, wybrał się ks. Esterhazy ponownie na Ruś Podkarpacką, by tam organizować „akcję” celem zaboru już czysto rusińskiej (czy jak kto woli, ukraińskiej) resztki tego kraju przez Węgry, w celu uzyskania wspólnej granicy polsko-węgierskiej. Tu już nie sposób nawet tylko mówić o prawie do samookreślenia, chodziło o akcję czysto polityczno-mocarstwową. Właśnie z zapisków Szembeka wiemy, iż chwalił się, że do tego świetnie może wyzyskać swoją nietykalność poselską, chroniącą go absolutnie przed policją. Fakt, że ten odcinek granicy w 1939 r. przydał się później wielu polskim uciekinierom, był całkowicie niezamierzonym przypadkiem.