– Jesteśmy bezradni, policja praktycznie nic nie robi dla poprawy bezpieczeństwa, porywacze są całkiem bezkarni – twierdzą członkowie olsztyńskiego BCC. W mieście zapanowała psychoza strachu. – Skończyło się życie towarzyskie, wieczorami biznesmeni siedzą w domach, pilnują dzieci i żon – mówi olsztyński restaurator Jacek Kicerman.
Ludzie biznesu z pistoletami w kaburach – taki styl ostatnio zapanował w tym mieście. – Ale nawet broń nie dodaje mi odwagi, zresztą nie wiem, czy umiałbym tego gnata użyć w razie potrzeby – przyznaje lokalny potentat w branży handlowej. – Przydaliby się ochroniarze, ale na zatrudnienie goryli większości z nas nie stać.
I na tym właśnie polega tutejszy problem. W biednym, dotkniętym masowym bezrobociem regionie ludzie biznesu też cienko przędą. – Muszę zarobić na pensje dla pracowników, na podatki i na utrzymanie rodziny – wylicza jeden z członków Business Centre Club. – Na okup dla bandyty już mnie nie stać, ale on o tym nie wie. I dlatego się boję.
Policja się dziwi: porwania? Jakie porwania? Tu nie ma kidnapingu. Najwyżej w ramach wzajemnych rozliczeń ktoś kogoś na krótko pozbawi wolności. – Abyśmy mogli ścigać porywaczy, musi być najpierw doniesienie o porwaniu – teoretyzuje rzecznik olsztyńskiej KWP Marek Jędraszko. – A doniesień brak.
Marek Kołakowski, kanclerz lokalnej loży BCC, wie o przynajmniej 18 dokonanych w ostatnich miesiącach porwaniach biznesmenów i członków ich rodzin.
– Skoro ja wiem, to powinna wiedzieć również policja – uważa.
– Ci panowie przesadzają.