Ożywiły mnie w ub. tygodniu dwie bezpośrednie transmisje telewizyjne. Pierwszą była bezpośrednia transmisja z meczu piłkarskiego Francja-Polska w Paryżu, drugą – bezpośrednia transmisja z mieszkania niejakich państwa Koszałków w Krakowie. Druga transmisja też była w gruncie rzeczy transmisją z zawodów, zasadą rywalizacji był tu mianowicie pościg, rzecz polegała na tym, że syn państwa Koszałków Marcin ganiał swoich starych z kamerą po domu i filmował ich bezlitośnie w trakcie panicznej ucieczki.
W meczu Polska-Francja dopingowałem – ma się rozumieć – naszą reprezentację, w przypadku rodziny Koszałków byłem całym sercem po stronie ściganych rodziców, miałem nadzieję, że uda im się zbiec i ocalić głowy. Niestety w obu przypadkach moi faworyci ponieśli porażkę. Polska przegrała z Francją 1:0, co jest wynikiem najgorszym z możliwych, mało wyraziste i wywalczone w ostatnich minutach zwycięstwo Francuzów niechybnie zostanie uznane za kolejny tryumf polskiego piłkarstwa. (Inna rzecz, że gdyby było na przykład 2:1 albo 6:1 dla Francji byłoby jednak gorzej, polski zawodnik, któremu udałoby się strzelić Francuzom gola, bez wątpienia wybrany by został w rozmaitych plebiscytach sportowcem roku). O ile jednak nasza reprezentacja przynajmniej z początku toczyła z raczej chodzącymi niż biegającymi po boisku przeciwnikami wyrównany bój, o tyle państwo Koszałkowie byli, również od samego początku, bez szans, dziecko od pierwszych minut narzuciło im szaleńcze tempo.
Istnieje zasada, która powiada: nie pisz źle o filmie, który z zainteresowaniem obejrzałeś od początku do końca. I bezpośrednią transmisję z domu państwa Koszałków, czyli film dokumentalny Marcina Koszałki pt.