Strajk, demonstracja, pikieta, okupowanie gmachów publicznych czy blokady komunikacyjnych traktów to prawdziwe wyzwanie dla administracji rządowej, która musi dbać z jednej strony o porządek w państwie, a z drugiej – o swój publiczny, polityczny wizerunek, tak ważny przed kolejnymi wyborami. Dlatego rząd toczy z protestującymi grę, w której nie chce przegrać, ale nie chce też głośno triumfować, gdyż upokorzenie związkowców to z reguły początek następnego starcia.
Znaki nadchodzącej burzy
Urzędnicy w Kancelarii Premiera i Ministerstwie Pracy (to dwa główne „antystrajkowe” ośrodki rządu) nieustannie otrzymują listy i faksy od central związkowych. To z reguły pierwsza faza „pożaru”, zasygnalizowanie problemu. Jeśli na tym się kończy, można spać spokojnie. Gorzej, kiedy w ślad za monitami z central nadchodzą w masowej skali żądania już z poszczególnych komisji zakładowych związku – wszystkie w tej samej sprawie. To znak, że właśnie uruchomiono cały aparat związku, czego nie robi się pochopnie; rzecz staje się zatem od razu poważniejsza.
Urzędnicy i eksperci MP twierdzą, że nie każde ognisko zapalne trzeba natychmiast gasić. Czasami należy pozwolić na ukazanie rzeczywistej mocy protestu, żeby wiadomo było, jakie środki zaradcze uruchomić, tak by nie przesadzić i nie zaoferować od razu zbyt wiele. Niekiedy – wnioskują to eksperci z tonu petycji – wystarcza życzliwy gest, telefon, jedno spotkanie, półprywatna rozmowa związkowego lidera z odpowiednim ministrem. Praktykowano takie działania podczas ostatnich protestów górniczych. Sprawdza się ta taktyka zwłaszcza w sytuacjach patowych, kiedy związkowcy poszukują honorowego wyjścia z konfliktu.
Ocena siły przeciwnika (a raczej, poprawnie mówiąc, partnera społecznego) ma kluczowe znaczenie.