Przez minione dwa lata giełda, mimo kilkunastu dużych prywatyzacji spółek Skarbu Państwa, w zasadzie wegetowała. Indeksy, pomijając rutynowe falowanie, niewiele się zmieniały. Podobnie było z liczbą zleceń i średnimi obrotami, które rzadko przekraczały 180 mln zł na sesję. Zarządy coraz większej liczby prywatnych i państwowych firm zaczęły dochodzić do wniosku, że obecność na giełdzie przynosi coraz mniej korzyści, a przysparza coraz więcej kłopotów. Sam prestiż już nie wystarczał, kredyty – dla dobrych – stały się łatwo dostępne i wygodniejsze niż emisja akcji, a konieczność składania szczegółowych raportów i ujawniania planów coraz bardziej doskwierała. Efekt był taki, że w 1999 r. do publicznego obrotu Komisja Papierów Wartościowych i Giełd dopuściła zaledwie 18 nowych przedsiębiorstw. Brakowało porządnych kandydatów. Wcześniej co sezon pojawiało się po kilkadziesiąt świeżych spółek. Jednocześnie w minionym roku giełdę opuściło aż 7 firm, a wiele innych składało deklaracje, że noszą się z podobnymi zamiarami. W ten sposób padł inny rekord w historii polskiego rynku kapitałowego: nastąpił najmniejszy liczbowy przyrost spółek. Warszawska giełda jeszcze dobrze nie dojrzała, a już przestała się rozwijać.
Przyczyniała się do tego nie tylko wstrzemięźliwość przedsiębiorstw, ale i ostrożność kupujących. Owszem, na początku lat 90. Polacy zachwycili się giełdą, w 1993 i na początku 1994 r. setki tysięcy drobnych inwestorów wywindowało indeksy do absurdalnie wysokiego poziomu, ale późniejszy krach i długotrwała bessa zniechęciły większość do ponawiania prób. Co z tego, że w kraju nadal jest otwartych ponad milion rachunków inwestycyjnych, skoro trzy czwarte z nich pozostaje martwych.
Z sondaży wynika, że dziś, po 10 latach transformacji, jesteśmy nadal narodem ostrożnym i tradycyjnym.