Zdarzają się każdemu momenty intelektualnego i moralnego rozdarcia. Bardzo to nieprzyjemne i głęboko frustrujące. Cóż, kiedy okazuje się, że niekiedy nie można ich uniknąć. Problemem ostatnich dni stała się w Europie nieszczęsna sprawa Jörga Haidera. Ideologia, którą reprezentuje Haider, jest mi – najkrócej mówiąc – obrzydliwa. Niektóre jego ekscesy słowne zmuszają wręcz do protestu. Ale. Pan Haider uzyskał swoje prawie 30 proc. głosów w wolnych, demokratycznych wyborach. I tutaj właśnie rodzi się konflikt sumienia. Wszelkie niewybredne naciski, ba, nawet pogróżki w stosunku do nowego rządu austriackiego mają swoje uzasadnienie w ideowym oburzeniu, jednocześnie jednak uderzają z całą siłą w elementarne zasady porządku demokratycznego (nie wspominając już o kwestii suwerenności, ta bowiem deptana jest ostatnio z zadziwiającą dezynwolturą i ku zachwytowi opiniotwórczych autorytetów).
Jest do niestrawności wyświechtanym banałem, iż demokracja ma swoje bolączki, ale jak dotąd ludzkość nic lepszego nie wymyśliła i w sumie bilans tego tylko ustroju legitymuje się pozytywnym saldem. Nie wolno zatem wylewać dziecka z kąpielą i tworzyć jakże groźnego precedensu. W tej chwili Wspólnota Europejska jest w znacznej większości lewicowa. Ale to kwestia historycznej chwili. Jeżeli tendencja się zmieni, czyż nie znajdą się gorliwcy (skoro precedens już był) szantażujący inne kraje, by nie dopuszczały do udziału we władzy np. socjaldemokratów, zielonych albo partii religijnych? Niestety, demokracja jest niepodzielna – głos równa się głosowi. I doskonale rozumiem, iż może nas razić, że pięciu bijących żony alkoholików z Parczewa ma przy okazji wyborów pięciokrotnie większą wagę niż Wisława Szymborska.