Brytyjski minister Jack Straw powołał czteroosobową grupę sławnych lekarzy (m.in. profesora geriatrii klinicznej z Oxfordu), którzy orzekli, że stan zdrowia 80-letniego Pinocheta trwale się pogorszył i że aresztowany jest niezdolny do odpowiadania przed sądem. Oznacza to bardzo prawdopodobne zwolnienie Pinocheta, który nie zostanie wydany hiszpańskiemu sędziemu Baltasarowi Garzon, ścigającemu go w imieniu hiszpańskich ofiar chilijskiej dyktatury.
Londyn chciał się uwolnić od kłopotliwego „angielskiego pacjenta”, którego trzyma stanowczo zbyt długo. Obrońcy czystego prawa – „żaden dyktator o skrwawionych rękach nie powinien się czuć bezpieczny w świecie” – odnieśli i tak wielki sukces. Po raz pierwszy na tę skalę rozważano publicznie (i praktycznie z zastosowaniem aresztu) odpowiedzialność głowy państwa w kraju trzecim, prawda że byłej głowy państwa.
Ale minister Straw nie miał łatwego zadania w Izbie Gmin, gdzie swoją decyzję tłumaczył posłom. Znowu postawiono podstawowe pytania, czy polityka może obalać zasady prawa. Dlaczego władze brytyjskie tak długo zakładały, że mogą osądzać Pinocheta, a równocześnie te same władze sprzyjają pojednaniu między białymi i czarnymi w RPA (gdzie popełniano okrutne zbrodnie) albo zachęcają do siadania przy jednym stole z republikanami w Irlandii Północnej (choć wśród nich są terroryści, którzy podkładali bomby na ulicach)? Poplątanie argumentów prawnych i politycznych, zamieszanie w głowach prawników, nie mówiąc już o zwyczajnych ludziach.
Władze chilijskie, które energicznie starały się o uwolnienie Pinocheta, głosiły, że senator – gdyby go zwrócono ojczyźnie – będzie sądzony we własnym kraju. W wielu krajach padał argument, że to Chile samo powinno sobie poradzić z własną przeszłością.