Mimo że Kenny Kirkland, jeden z najwybitniejszych pianistów jazzu ostatnich dwóch dekad, nie żyje od ponad roku, to najciekawsze swingujące albumy minionego sezonu zostały zarejestrowane jeszcze z jego udziałem. Sygnowali je swymi nazwiskami tacy giganci jak: Kenny Garrett (ulubieniec Davisa), Terence Blanchard (geniusz trąbki, autor muzyki do filmów Spike’a Lee) czy czołowy perkusista Jeff „Tain” Watts. Wymienić też trzeba album „Requiem” Branforda Marsalisa, bodaj najbardziej jaskrawy przykład geniuszu i artyzmu Kirklanda. Artysta ten po studiach zapowiadał się na nieprzeciętnego interpretatora dzieł Skriabina i Liszta, lecz wypadek samochodowy pozbawił go pełnej biegłość w lewej ręce. Prawdziwą sławę zdobył dopiero u boku Stinga, którego był „nadwornym” pianistą. Paradoksalnie, jedyny swój autorski krążek, zatytułowany zwyczajnie „Kenny Kirkland”, wydał niemal 10 lat temu. Teraz, niejako „ku pamięci” wznawia go jazzowy potentat Verve. To, mimo upływu czasu, bardzo nowoczesne granie, „męski”, wolny od uproszczeń jazz. PIW
[dla koneserów]
[dla najbardziej wytrwałych]
[dla mało wymagających]