Warszawa rozbudowuje się. Pną się do nieba coraz wyższe świątynie pieniądza. Czy to kogo zachwyca? Żadnego entuzjazmu. Inaczej 50 lat temu, gdy Warszawa zaczęła się podnosić z gruzów – zmiażdżona podczas powstania na proszek.
Leopold Tyrmand pisał w „Tygodniku Powszechnym” w 1950 r.: „Tak jak sylweta wieży Eiffla, Łuk Tryumfalny lub katedra Notre Dame symbolizują Paryż, jak Westminster – Londyn, a Kreml – Moskwę, tak sylweta kościoła św. Anny stopi się z wyobrażeniem Warszawy. W ten sposób z czasem kościół ten będzie jednym z najsławniejszych gmachów świata i każdy uczeń w Czerniowcach, Lyonie i Pittsburgu, patrząc na jego fotografię czy rysunek, będzie momentalnie kojarzyć: – O, to jest Warszawa! Warszawska św. Anna!”
Cytat ten brzmi dziś absurdalnie. Ale trzeba go zobaczyć w kontekście sytuacji sprzed pięćdziesięciu lat, gdy odbudowana dzwonnica kościoła
św. Anny przy trasie W-Z była jedyną wieżą na tle ruin.
Jarosław Iwaszkiewicz w 1949 r. po otwarciu trasy W-Z pisał: „Myślę, że ludzie, którzy pracowali na trasie W-Z, wspominać będą ten okres życia jako istnienie w innych wymiarach (...) atmosfera jest tutaj nieco podniecona, ale to nie jest gorączka choroby, to jest gorączka twórczości. Jest to jakieś wzniesienie ponad przeciętność, podekscytowane i radosne. Przypuszczam, że taka atmosfera panowała na próbach tragedii Ajschylosa (...). Każda epoka wypowiada się inaczej: Grecja starożytna przez teatr tragiczny, średniowiecze przez zespołowo budowane katedry, współczesność przez takie dzieła jak trasa W-Z”.
A przecież te lata 1949 i 1950 był to czas straszny: czas krystalizowania się stalinowskiego totalizmu w coraz bardziej złowrogiej postaci.