Jak tak dalej pójdzie, zostanę specjalistą od opisywania zbiegowisk ulicznych, ale mówi się trudno: byłem, słyszałem, widziałem. Pałac Kultury od trzeciego piętra tonął w czarnej mgle, pod stacją metra wiekowy muzyk w kowbojskim kapeluszu darł się na całe gardło, kilkaset metrów dalej na rogu Alej i Nowego Światu spowity w ceratowy całun leżał zastrzelony złodziej.
Dla mnie – prostego synka z Wisły – dramatyczne sceny wielkomiejskie są wciąż wielką nowiną i nie dziwota, że reaguję na nie z dziecinnym entuzjazmem. Powiem więcej: jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne (nie bacząc na publicystyczne uproszczenia) rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa. Zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek w ciągu minionego tysiąclecia użył w centrum Wisły broni palnej, nic mi o tym nie wiadomo, ale może ktoś kiedyś użył. Nie zdziwiłbym się. Odkąd dotarła do mnie – że posłużę się wybitnie dygresyjnym przykładem – otóż odkąd dotarła do mnie prawdziwie rewolwerowa, a nawet eksplozywna wiadomość, że w Wiśle (w pensjonacie Piast, dwa kroki od naszej chałupy!) mieszkał pewnego przedwojennego lata Witold Gombrowicz, że chodził on na wycieczki na Czantorię, na Stożek i na Bukową – elementarnemu odruchowi zdziwienia ulegam rzadziej.
Tłum otaczający w piątek okolice ronda de Gaulle’a, gdzie rozegrały się dokładnie nazajutrz w gazetach opisane wydarzenia, również nie dziwił się niczemu. Ludzie spoglądali na rozbite samochody, przestrzelone szyby, na zaznaczone kredą na asfalcie miejsca po mosiężnych łuskach, na leżący pod kioskiem ciemny, z tej odległości podobny do muzealnej mumii kształt i na ogół zachowywali się stosownie.