Archiwum Polityki

Tornado

Na początku był huk. Nie świst, nie szelest, nie skowyt nawet, ale właśnie potężniejący do wymiarów odgłosu eksplozji huk. Było to tak nieznane, że przebudzeni w pół snu nie rozumieliśmy zupełnie, co się dzieje. Dobiegliśmy do okna i okazało się, że to wiatr. Wiatr? – Słowo zgoła nieadekwatne. Huragan też za łagodne. Po wsi szalało obłąkane tornado. Mieliśmy uczucie, że dom się rusza, a dach podnosi w powietrze. Z chwili na chwilę za oknem zmieniał się pejzaż. Za naszym ogrodem, na brzegu Marny rosły bowiem topole zasłaniające widok na rzekę i rezydencję na wyspie, w której ongiś mieszkał sam Yves Montand. Teraz topole łamały się jak zapałki obnażając nowe perspektywy. Sroki, które miały na nich gniazda, usiłowały odlecieć, ale prąd powietrza szarpał nimi jak w kalekim i kulawym tańcu przygniatając do ziemi.

Z dumą, chociaż pan Anderman z „Rzeczpospolitej” mnie ostatecznie potępi, zaznaczyć muszę, że nasza czereśnia trwała. Co więcej – zjawisko, którego nie znałem – od strony, w której krył je pień lub co większe konary, obsiadły drzewo sikorki, rudziki i jeden pełzacz ogrodowy. W ten sposób moja czereśnia ocaliła ileś tam istot ptasich. Ptaki (chociaż nie jestem do końca pewny, czy święty Franciszek byłby tego samego zdania) duszy nie mają. Bez względu jednak na te metafizyczne rozważania jakiś szacunek się drzewu należy. Może ratowało ptasie byty nieświadomie, ale na pewno bezinteresownie, co nie jest tak częstą rzeczą na naszej planecie.

W następnych dniach u zarania dwudziestego pierwszego wieku znaleźliśmy się – jak łatwo się domyślić – bez wody, prądu i telefonu. Niby nic, a rzecz dolegliwa. Tak się bowiem składa, że pralka, lodówka, zamrażalnik, faks, ogrzewanie, maszyna do pisania, telewizor, komputer, mikrofalówka działają u nas na elektryczność.

Polityka 3.2000 (2228) z dnia 15.01.2000; Stomma; s. 82
Reklama