Archiwum Polityki

Uwikłany

[dla każdego]

Randy kończy odsiadywać karę za kradzież samochodu; jego kolega z więzienia opowiada mu o miłości – korespondencyjnej, jaką prowadzi z dziewczyną, która się nim zainteresowała. Ów kochanek przez listy zostaje zamordowany w porachunkach, zaś Randy wychodzi na wolność: przed bramą czeka dziewczyna tamtego. Randy, w emocjonalnym odruchu, podaje się za zabitego i ma z nią romans, ale niespodziewanie staje się ofiarą gangu, który bierze go za nieżyjącego, pod którego tożsamość się podszył... a to dopiero początek jego coraz bardziej dramatycznego pogrążania się w mistyfikację, którą sam sobie narzucił. Pomysł jak pomysł, scenarzyści hollywoodzcy mieli niejeden taki; reszta zależy od roboty filmowej. Tu podjął się jej reprezentant wielkiego stylu sensacji amerykańskiej John Frankenheimer, i mimo wieku (70 lat) nie sprawił zawodu. Łączy on to co typowe dla czarnego kryminału z lat 50.: nerwowy rytm nie ustający ani przez chwilę, z zaangażowaniem psychologicznym widzów w los Randy’ego, bo to poprzez jego oczy uczestniczymy w kolejach przecież fantastycznych, jakie zgotował on sobie wchodząc w obcą osobowość. Jest to istna, coraz bardziej zagrażająca mu śmiertelnie podróż przez nieznany mu życiorys, którego staje się niewolnikiem i który splata się kontrastowo, lecz również z rosnącym na niego wpływem, z jego własnym. Była tu szansa na podjęcie pasjonującego problemu: czy można ocalić siebie, wyrzekając się siebie niejako na próbę, i co to znaczy być sobą? Ale nie wymagajmy zbyt wiele od filmu, który chce być sensacją, i jest nią w jej najlepszym znaczeniu: widowiskiem krwistym (i krwawym), z akcentami gorzkiej prawdy: najbardziej przewrotna jest dziewczyna, jak bywało w czarnych klasykach, co Charlize Theron wykonuje nie gorzej od zbrodniarek sprzed pół wieku.

Polityka 42.2000 (2267) z dnia 14.10.2000; Kultura; s. 40
Reklama