Dwudziestego pierwszego września stałem przed piramidą Majów w Chichen Itza. Stałem przed północnymi schodami, patrząc na dziewięćdziesiąt jeden stopni. Żółtawoszarych, naznaczonych piętnem czasu, który minął – śladami dawno spadłych deszczy, erozją kamieni, pamiętających krajobraz sprzed tysiąca dwustu lat. Wtedy bowiem miano zbudować ów monument. Ku czci boga Kukulcana. Nie był to bóg przesadnie miłosierny. Nieopodal składano ofiary z ludzi. Podstawy piramidy (Hiszpanie nazwali ją El Castillo, Zamek) strzegą dwa węże o rozwartych pyskach, przyrzekających wiele atrakcji. Najważniejsza z nich miała nastąpić już za chwilę: właśnie o czwartej, gdy następuje zrównanie dnia z nocą zgromadzeni na łące turyści są świadkami zjawiska z pogranicza magii i kapłańskiej socjotechniki. Gra światła bawiącego się w ciuciubabkę z cieniem sprawia, że obserwatorzy podlegają złudzeniu, doskonałemu jak triki komputerowców: po północnej ścianie piramidy, na sam jej szczyt pełzną węże, dziesiątki węży posuwających się w rytmie sprężynujących ciał. W ciszy co wrażliwsi słyszą szelest przemieszczających się gadów, ocierających się skórą o szczerbate kamienie. A kiedy ktoś wysili wyobraźnię, usłyszy jadowity syk, uderzenia języków o podniebienie, melodyjkę tłumionej dotąd agresji.
Jukatan, błękitne niebo, zacichający w trawie wiatr, meksykańskie słońce, wyglądające jak hojny sponsor księżyca. I nagłe przypomnienie: w Polsce trwa kampania wyborcza. Jej finałem jest zawsze pełzanie – pozycja dogodna do ukąszeń, obnażanie zębów, bryzgi śliny, nuta swojskiej piosenki: Jadu, goście, jadu! To już nie te czasy, gdy polityczni guwernerzy mówili do podopiecznych:
– Podciągaj się, podciągaj, a zobaczysz – będziesz leżeć na Skałce.