Archiwum Polityki

Dialektyka

Wyjątkowo kłopotliwa sytuacja dla cotygodniowego pismaka. Kraj żyje wyborami. Tymczasem, taki jest cykl wydawniczy, muszę ten felieton napisać przed dniem X, a państwo będą go czytać już po. Z konieczności zająć się więc musiałem problemami ponadczasowymi, niezależnymi od kruchości chwil i werdyktu urn. Padło na dialektykę. Termin ten ukuł wprawdzie starożytny Zenon z Elei, któremu zupełnie o co innego chodziło, my go jednak znamy w wersji heglowsko-marksistowskiej, a więc od zdemontowania muru berlińskiego ex definitione niesłusznej i unieważnionej. Kolejny raz lekceważy metropolia duszne i duchowe problemy rozsianej po Bożym świecie Polonii. Łatwo obalić dialektykę nad Wisłą, cóż ma jednak zrobić emigrant rozdarty między dwiema skrajnymi sytuacjami.

Sytuacja pierwsza (emigrant się cieszy): Dwa owsiki – matka i córka – wychodzą z miejsca swojego zamieszkania na spacer. Przechadzają się polną ścieżką. – Mamusiu – pyta owsik-córka – co to jest to złociste nad nami!? – To jest słońce – odpowiada owsik-matka. – A to niebieskie, cudowne? – To jest niebo, córeczko.

– A te prześliczne zieloności wokół nas? – To są rośliny, rzecze matka nieco już zirytowana. – Mamusiu, mamusiu, to już ostatnie pytanie... – Słucham – cedzi mama. – Jeżeli słońce jest takie piękne i niebo wieczyste, i rośliny zachwycające, to dlaczego my nie żyjemy tutaj, tylko tam? – Jak to dlaczego, córeczko? Bo tam jest nasza ojczyzna.

Sytuacja druga (emigrant się martwi): Tramwaj rozjechał Kowalskiego tuż przed przystankiem. Lekarze jeszcze się krzątają, pompują, podłączają, ale dusza już uszła do nieba i staje przed świętym Piotrem.

Polityka 42.2000 (2267) z dnia 14.10.2000; Stomma; s. 106
Reklama