Budzi oburzenie dystans między bogatymi a biednymi, zarówno w skali świata jak i poszczególnych kontynentów, państw, miast. Na szczęście od oburzenia do zrodzonej z niego akcji rewolucyjnej droga daleka: ilekroć jednak biedni odbierali bogatym bogactwo, tylekroć ulegało ono zmarnowaniu, a biedni po krótkim bankiecie na cześć zwycięstwa zapadali na powrót w swoją biedę. Bliscy sąsiedzi państwa Lenina powinni o tym szczególnie dobrze pamiętać. Młodszym polecam obejrzeć skomunalizowane, a nie oddane jeszcze dawnym właścicielom kamienice.
Mojkowski wylicza, ile setek milionów ludzi na poszczególnych kontynentach wegetuje za dolara dziennie. Do tych liczb dodam, co podaje Bank Światowy: średni dochód w 20 najbogatszych krajach świata jest 37 razy wyższy niż średni dochód w 20 najbiedniejszych. To dosyć okropne liczby i aż chęć bierze, żeby to bogactwo rozsmarować na wszystkich, czego się energicznie domagali międzynarodowi demonstranci podczas sesji Banku Światowego w Pradze – ale mnie by bardziej interesowało, czy tym najbiedniejszym żyje się lepiej niż rok, dwa, dziesięć lat temu? I co ważniejsze: dzięki czemu może im się żyć lepiej za rok, dwa, dziesięć?
O wiele mniej uwagi, niż nowojorskie spotkanie przywódców 150 państw, którzy wzajem się przekonywali, jak źle być biednym i niż książka Davida Laudesa, na którą powołuje się Mojkowski, wzbudziła publikacja prac amerykańskiego ekonomisty Roberta W. Fogla z University of Chicago, znanej wylęgarni idei konserwatywnych, by nie rzec reakcyjnych. Zamiast klasowo, Fogel analizuje położenie biedaków czasowo: oblicza np., że sto lat temu na wyżywienie typowej amerykańskiej rodziny trzeba było 1405 roboczogodzin rocznie – a dzisiaj ledwie 260 godzin.