Moda na kino kopane, zapoczątkowana „Przyczajonym Tygrysem, Ukrytym Smokiem” Anga Lee, rozwija się w najlepsze, dziś trudno już sobie wyobrazić porządny film akcji bez udziału przynajmniej kilku mistrzów wschodnich walk, prezentujących swoje magiczno-akrobatyczne umiejętności. W pierwszej scenie „Kuloodpornego” – hollywoodzkiej podróbki kina z Hongkongu – dwóch tybetańskich mnichów nie dość, że okłada się pięściami i podręcznym sprzętem z szybkością karabinu maszynowego, to jeszcze biega po linach i unosi się w powietrze pomiędzy wierzchołkami nepalskich szczytów. Później akcja szybko i zgrabnie przenosi się do Nowego Jorku, gdzie w odstępach mniej więcej dziesięciominutowych można podziwiać postępy w nauce bicia (oczywiście w celach pokojowych) czynione przez lokalnego złodziejaszka, który „ma potencjał”, by stać się strażnikiem starożytnego zwoju, zapewniającego temu, kto go posiada, boską moc. W tej bajce, przypominającej jako żywo parodię „Poszukiwaczy zaginionej Arki” Spielberga, naturalnie pojawiają się także hitlerowcy i są to niewątpliwie najśmieszniejsze fragmenty filmu. Nie dość, że mocno krwawe, to jeszcze wdzięcznie nawiązujące do przygód Hanibala Lectera. Gdyby nie poczucie humoru reżysera, debiutanta Paula Huntera, wyszkolonego w szybkim montowaniu teledysków, trudno byłoby zdzierżyć 104 minuty projekcji tej eklektycznej papki. Dystans ratuje „Kuloodpornego”, ale nie przesądza o tym, by należało go oglądać.
(JAW)
:-, dobre
:-' średnie
:-( złe