Ministrowie nie chcieli zmian. Rada groziła, że jeśli nie dojdzie do zaostrzenia polityki budżetowej państwa, to na te dramatyczne wieści będzie musiała ostro zareagować. Ostatecznie stopy wzrosły o 1,5 proc., ale zwycięzcy tej potyczki nie widać, łatwo zaś wskazać przegranego. W tym roku będzie nim gospodarka wolniej rozwijająca się i bardziej zagrożona walutowym kryzysem. To wysoka cena za zachowanie przez Radę twarzy i prestiżu.
Do tej pory istniejąca od dwóch lat Rada Polityki Pieniężnej miała stosunkowo proste zadanie. Inflacja rosła przede wszystkim wskutek nadmiernej podaży pieniądza w kraju, źle kontrolowanych wydatków państwa i wybujałego popytu gospodarstw domowych, zbyt łatwo i na wyrost zaciągających pożyczki. W takiej sytuacji podwyżka stóp procentowych wydawała się czymś naturalnym. Rosnąca – w jej wyniku – cena kredytów zniechęcała przecież do zaciągania długów, a wyższe oprocentowanie skłaniało do bankowych lokat. Manipulacje stopami po pewnym czasie przynosiły więc pożądany efekt. Krajowy popyt rósł wolniej, a w ślad za tym inflacja spadała, o ile inne ekonomiczne czynniki nie stawały temu na przeszkodzie.
Tego lata sytuacja jest jednak odmienna. Z danych NBP wynika, że wzrost podaży pieniądza jest pod kontrolą, a najważniejsze przyczyny inflacji odbiegają od rutyny. Ekonomiści jednym tchem wymieniają fatalne tegoroczne warunki wegetacji zbóż (spowodowało to panikę i rozregulowało rolny rynek), imponujący wzrost cen ropy naftowej (a więc i paliw) oraz tolerowanie w kraju monopoli (przede wszystkim telekomunikacyjnego i energetycznego).
Odpowiedzialna za walkę z inflacją Rada Polityki Pieniężnej ma w praktyce jedno tylko narzędzie temperowania wzrostu cen – są nim właśnie stopy procentowe. Ale nawet jej członkowie przyznają, iż w obecnej sytuacji – przy zewnętrznych, pogodowych lub strukturalnych czynnikach wzrostu cen – skuteczność ubiegłotygodniowej podwyżki stóp będzie na krótką metę żadna lub bardzo ograniczona.