Niezrozumiałe działania i uparte milczenie NBP mogą mieć trwałe negatywne skutki dla polskiej gospodarki. Raz rozkręconą spiralę inflacyjną trudno powstrzymać – szczególnie instytucji, która nie budzi już zaufania.
Nie tylko „estoński” CIT, opłata cukrowa i od „małpek” – w 2021 r. wzrosną m.in. stawki podatku od nieruchomości i psa, akcyza na samochody używane czy opłaty za wywóz śmieci. Czeka nas kumulacja zmian podatkowych.
Amerykański bank centralny będzie tolerował wyższą inflację, byle tylko wyjść z kryzysu. Przy okazji skorzysta rząd, bo wartość jego długów będzie maleć. W strefie euro i w Polsce pewnie zostanie zastosowana podobna strategia.
Przyczyn wzrostu inflacji w Polsce jest obecnie wiele i ekonomiści nie są zgodni, który jest kluczowy. W mojej ocenie najważniejszy jest wzrost kosztów działalności firm.
Zanim skończycie czytać ten tekst, do globalnego obiegu trafi miliard świeżych dolarów. To cena walki z gospodarczymi skutkami pandemii. Rachunek przyjdzie później.
Przyczyn drożyzny w Polsce jest kilka. Niektóre, jak pandemia, są od rządu niezależne, nie ma na nie wpływu. Ale nawet tam, gdzie go ma, PiS sprawę zawala.
Lutowa inflacja – najwyższa od 2011 r. – to żniwo decyzji i wydarzeń z poprzednich miesięcy. Przede wszystkim pokazuje pełen efekt podwyżek cen prądu dla gospodarstw domowych.
Rozmowa z dr Małgorzatą Starczewską-Krzysztoszek z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW o tym, dlaczego u nas ceny szybko rosną, podczas gdy w krajach strefy euro niemal stoją w miejscu.
Spadek wpływów z VAT oznacza, że skończyły się możliwości łatwego uszczelniania systemu podatkowego, a obietnica budżetu bez deficytu w 2020 r. staje się jeszcze mniej realna. Urzędnicy cieszą się więc z rosnącej inflacji.
Ceny w Polsce rosną najszybciej od ośmiu lat. Według szacunków GUS w styczniu inflacja podskoczyła do 4,4 proc. To więcej nawet niż w Rumunii (3,6 proc.), gdzie tradycyjnie była najwyższa. W krajach strefy euro jest o wiele niższa.