Archiwum Polityki

Fellini à la knedliki?

[dla koneserów]

Teatr południowych sąsiadów w większym stopniu niż nasz nastawiony jest na jowialną zabawę. W czym nie ma nic złego; wobec ponuractwa rodzimych twórców czasem wręcz tęskni się do beztroski zza Tatr czy Karkonoszy. Niemniej różnice przyzwyczajeń są znaczne. Ot, choćby sznury różnokolorowych żaróweczek w scenografii. U nas do użycia tylko w cudzysłowie – jako znak jarmarcznej tandety; tam stosowane wprost, niejako naiwnie. Migoczące światełka płożą się po scenie w „Dekameronie”; adaptację przygotował w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu Janusz Klimsza, polski reżyser pracujący głównie w Czechach, na Morawach, na Słowacji (i wielce tam ceniony), scenerię zaprojektował Tomás Volkmer. Inscenizatorski wysiłek skupia się na burleskowej obudowie nowel. Błaznów na scenie co niemiara: dwie kolorowe i miniaste clownessy, para zannich z dell’arte, para Chaplinów. Do tego postawny gość w białej koszuli, czarnym krawacie i okularach; zwą go Giovanni (od Boccaccia), a powinni Federico, sparodiowany plan filmowy włoskiego mistrza jest miejscem akcji. Spod tony scenicznych żartów, niekiedy zachwycających (gagi Piotra Zawadzkiego), częściej ciągniętych za uszy, z trudem wyczołgują się same nowelki „Dekameronu”, czytane dosadnie, świntuszące bez wdzięku (acz mnisia obleśność Wojciecha Leśniaka jest arcydziełkiem). Przy wszystkich wątpliwościach przedsięwzięcie ma swą wartość. Lubię sosnowiecką antrepryzę za, by tak rzec, klarowność oferty: widz otrzymuje tu dobrą, najczęściej klasyczną literaturę, w rozmaitych, wyrazistych smakowo, reżyserskich sosach. Reszta jest kwestią gustu; część widowni patrzyła na scenę z niesmakiem; inni akceptowali tę konsekwentną poetykę z wyraźną frajdą.

Polityka 37.2000 (2262) z dnia 09.09.2000; Kultura; s. 43
Reklama