Powolutku zbliża się termin największych chyba w Europie i na świecie targów książki we Frankfurcie. Będziemy w tym roku przeżywać nasze honorowe uczestnictwo i dlatego, przypuszczam, umknie uwagi parę faktów, które dzięki targom stają się bardziej widoczne.
Należę do pokolenia, które wychowało się na książce i mam do niej stosunek nabożny. Odziedziczony zapewne po późnym średniowieczu, kiedy książka z definicji była święta, podobnie jak za świętą uważam kromkę chleba, która jeśli się zeschnie, to starannie ją moczę i drobię, by posłużyła ptakom. Z dzieciństwa żywię odruch okładania książek w jakiś papier, żeby nie niszczyła się okładka, podklejam często naderwane strony, wkładam zakładki po to, by nie ulec pokusie zaginania rogów. Cierpię, kiedy widzę ludzi kreślących po książkach długopisem, bo wydaje mi się, że najwyżej można coś zakreślić ołówkiem. Nie pojmuję, jak można wyrywać książkom strony. I wydaje mi się barbarzyństwem wrzucanie książek do kosza.
Czasami jednak nachodzi mnie zastanowienie, czy czułe odruchy nie pochodzą z minionej epoki, kiedy pod pojęciem książki kryło się z reguły coś wartościowego. Już samo pojęcie drukowanego słowa miało skojarzenie z prawdą. Jeśli coś zostało objawione drukiem, to znaczy, że było sprawdzone. Rzeczywistość naszych czasów temu przeczy. Czekając na pociąg na dworcu przeglądam sterty pięknie wydanych książek, w których już na pierwszy rzut oka znajduję same bzdury. Spotykam książki wstrętne, świadomie zakłamane i czasem korci mnie, żeby dokonać zakupu tylko w celu zniszczenia: kupić, a następnie podrzeć albo spalić. Hamuje mnie jednak myśl o tym, że autor skorzysta z mego gestu, otrzyma jakiś promil praw autorskich, a książce grozi nowy nakład.