Lato zacieśnia nasze stosunki z samochodem (jeśli go rzecz jasna posiadamy). W ciągu roku samochód jest tylko narzędziem, latem czasem staje się przyjacielem, czasem obrońcą czy nawet zbawcą. Czujemy wdzięczność do naszych pojazdów, gdy zdołają przejechać przez wysoką wodę (taką po urwaniu chmury) czy pokonają gwałtowną pochyłość, dzięki czemu możemy zaoszczędzić sobie chodzenia z bagażem pod górę. Idyllę wzajemnych stosunków psuje akt zdrady, gdy motor nie zapali czy pęknie pasek rozrządu. Takie akty należą jednak do rzadkości. Technika poszła szybko naprzód, a wraz z nią urosły nasze wymagania. Dawniej zalana świeca była naturalnym prawem samochodu, dziś traktujemy ją jak ewenement. Samochód w naszych czasach ma nie tylko prawa, ale też obowiązki. Oczekujemy od niego, że dowiezie nas do miejsca przeznaczenia, co jeszcze dwadzieścia lat temu było zaledwie opcją. Nasz rumak kowalskiej roboty mógł dojechać, ale nie musiał.
Jedną z nowości automobilowych stały się urządzenia chłodnicze. Świadomie omijam obce słowo „klimatyzator”, ponieważ w naszym klimacie wydaje się, że nie trzeba nic klimatyzować, chyba że raz do roku przyjdzie ta fala upałów, o której marzymy całą zimę.
Pułapka chłodzenia dotyczy przejazdów miejskich. Tu samochód zwykle długo na nas czeka. W trakcie tego czekania się rozgrzewa, więc po wejściu włączamy chłodzenie i kiedy po paru kilometrach jazdy zrobi się zimno, wysiadamy i samochód ponownie się nagrzewa. Nie sposób oprzeć się pokusie włączenia chłodzenia na maksimum, trudno się więc dziwić, że trafiamy do laryngologa z dolegliwościami zatok. Od upału można zemdleć czy zasłabnąć, ale nigdy się nie zaziębimy, natomiast klimatyzator gwarantuje nam przeziębienie, chyba że znajdziemy w sobie siłę, aby go używać z umiarem, zgodnie z hasłem, które na Zachodzie wypisują producenci alkoholu (prawdopodobnie pod naciskiem prawa) „używać z umiarkowaniem”.