Organizatorzy tegorocznego festiwalu w Sopocie postanowili pierwszy dzień imprezy poświęcić tzw. muzyce etnicznej. Problem w tym, że nie do końca wiadomo, co jest muzyką etniczną. Bo jeśli przyjmiemy, że jest nią muzyka ludowa w czystej formie, to zaprezentowane w Sopocie kompilacje dokonywane na zasadzie „trochę flamenco, trochę bałkańskiego kolo i coś z góralszczyzny”, podane w postaci niemal dyskotekowej, nie były muzyką etniczną. Już Mazowsze próbowało z muzyki ludowej uczynić operę – eksperyment, choć miły dla ucha i oka, raczej się nie przyjął. Inna sprawa, że to, co słyszeliśmy w Sopocie, cieszy się uznaniem widowni, postrzegającej (czy artyści są tego świadomi?) muzykę etniczną jako naturalne przedłużenie tzw. piosenki biesiadnej, a czasem nawet ludowego nurtu disco polo. Wracając do kryteriów „etniczności”: większość piosenkarzy, którzy wystąpili w Sopocie, w swoich krajach jest uważana za przedstawicieli sceny pop, czy jak kto woli – rozrywkowej. Tak postrzegana jest w Turcji Sezen Aksu czy we Francji Khaled. A propos Khaleda – jak można uważać go za muzyka etnicznego, skoro jego największy przebój „Aisha” został skomponowany przez Francuza Jeana Jacquesa Goldmana, także autora piosenek dla Celine Dion. Tak samo trudno uznać za pieśniarkę ludową Maire Brennan z Irlandii, wokalistkę zespołu Clannad, działającego raczej w branży rozrywki młodzieżowej.
Duże wątpliwości mam co do etnicznych korzeni izraelskiej blond piękności Anabeli, która w swych utworach pomieszała rytmy żydowskie z arabskimi, dodając do tego muzykę latynoską i flamenco z elementami striptizu. Nieco bardziej autentyczni byli muzycy z kubańskiej grupy La vieja trova santiaguera – starsi panowie, którym pewnie nie chciało się już poszukiwać inspiracji w obcych nutach.