Niemal wszystkie gazety pokwitowały jednym głosem koncert Tiny Turner, który zafundowała widzom telewizyjna Jedynka. Jeśli nie w tytułach, to już we wstępach recenzji sprawozdawcy pisali: „Co za babcia!”, „Boska babcia”, „Babcia dynamit!”. Doprawdy nie wiem, czy artystka marzyła o takim pożegnaniu.
Tina Turner śpiewa od 44 lat, a zaczynała jako 17-letnia dziewczyna. Od wielu lat jest gwiazdą – kobietą o niesamowitym głosie, niebywałej ekspresji, wielkim wyczuciu rytmu i dynamicznej choreografii. Każdy jej występ był wielkim sukcesem. Płyty rozchodziły się w gigantycznych nakładach. Miłośników jej talentu stale przybywało. Tina Turner jest artystką wielopokoleniową. Oznacza to, że wśród jej fanów są dziadkowie pamiętający koncerty z lat 60., synowie zachwycający się płytami kupowanymi w latach 80. i wnuki wrzeszczące na sopockim hipodromie.
Transmisja z koncertu, którym wielka artystka kończy swą karierę (Tina ogłosiła na długo przed przyjazdem do Sopotu, że to będzie jej ostatni występ na stadionie i przed tak wielką publicznością), mogła zachwycić miłośników telewizji. Zarówno oprawa scenograficzna koncertu jak i jego techniczne zaplecze były bez zarzutu. Praca kamerzystów, wielkie telebimy, efekty specjalne, a wreszcie reżyseria widowiska były wręcz zachwycające. Tyle i tylko tyle pochwał mogę z siebie wykrzesać.
Sama gwiazda wprawiła mnie – i jak sądzę sporą grupę swoich zagorzałych wielbicieli – w zażenowanie. Podstarzała i zbyt okrągła niewiasta w podkasanych spódnicach bądź nadmiernie obcisłych plastikowych porteczkach miotała się po scenie starając się wszystkim przypomnieć, że niegdyś była i piosenkarką, i tancerką zarazem.