Po wojnie na ziemiach zachodnich osiedliły się „Rumuny” i „Cygany”. Takie przezwiska od miejscowych zyskali ci, którzy przybyli tu z Bukowiny (podzielonej tymczasem między Ukrainę i Rumunię). Do dzisiaj są inni dla większości mieszkańców Jastrowia, Piławy Dolnej czy Brzeźnicy, mimo że dawno pochowali w skrzyniach góralskie stroje i prawie nie mówią bukowińską gwarą. – Na początku było trudno. Inaczej mówiliśmy, mężczyźni chodzili w kapeluszach, a kobiety w szerokich spódnicach, chustach i nosiły długie warkocze – wspomina Franciszka Drozdek. Swoich do dzisiaj nie ścięła.
Franciszka wyjechała z bukowińskich Pietrowiec (obecnie Ukraina) jako 16-letnia mężatka. W Jastrowiu (na północ od Piły) dostała 5 ha ziemi, która musiała wyżywić ją, męża i ich szesnaścioro dzieci. Do rodzinnych Pietrowiec pojechała dopiero 20 lat po wojnie. Na Bukowinie pozostał grób jej babki i dziadka.
Pierwszych lat w Polsce nie wspomina także najlepiej Maksymilian Juraszek. Kiedy jego rodzice przyjechali z Pojany Miculi (obecnie Rumunia) do Piławy Dolnej (między Dzierżoniowem a Ząbkowicami Śląskimi) miał 5 lat. – Do nowej szkoły poszedłem w drewniakach. Wróciłem boso, bo koledzy z klasy mi je wyrzucili – wspomina.
Kiedy w Brzeźnicy niedaleko Zielonej Góry zbliża się Boże Ciało, ksiądz ogłasza z ambony: – A nasi górale niech się na procesję ładnie ubiorą. Kobiety zakładają wtedy białe koszule, haftowane na ramionach koralikami, ozdabiają je dziordanem (kołnierzem z koralików), na szyi upinają pieska (płócienny, wyszywany koralikami pasek) i ubierają kwieciste spódnice. Mężczyźni wychodzą na procesję w spodniach z sukna, haftowanych serdakach i białych koszulach z wyszytymi priodkami przy guzikach.