Archiwum Polityki

Ekonomia politycznego kapitalizmu

Przez ostatnie tygodnie mieliśmy wrażenie, że najważniejszą sprawą dla Polski są wybory prezydenckie. Potrzebom wyborczym podporządkowano racjonalizm ekonomiczny. Miarą, którą poszczególne partie przykładały do każdej istotnej decyzji gospodarczej, stało się to, jak wpłynie ona na popularność własnego kandydata. Teraz czeka nas z pozoru zupełnie inna batalia – o budżet – ale najprawdopodobniej odbędzie się ona według identycznego scenariusza, tyle że tym razem stawką będzie wynik wyborów parlamentarnych.

W demokratycznej Polsce stało się coś bardzo złego – głównym celem walczących o władzę ugrupowań politycznych stała się sama władza, jej utrzymanie bądź przejęcie i temu podporządkowano gospodarkę, finanse publiczne, a także przyszłość kraju. Księżycową ekonomię polityczną socjalizmu zamieniliśmy na ekonomię polityczną kapitalizmu. Obie mają ze sobą wiele wspólnego – człon „polityczna” zdominował resztę.

To pragnienie władzy spowodowało, że programy gospodarcze obu największych sił politycznych – SLD i AWS – są niemal identyczne, więc nieporozumieniem jest określanie jednych mianem lewicy, drugich zaś prawicy. Różnią się życiorysami swych działaczy i wyborców oraz elementami politycznej scenografii i może jeszcze liczbą oszołomów. Jedni rzadziej też pielgrzymują do Rzymu, ale w Częstochowie spotykają się wszyscy. Łączy je o wiele więcej. Jedni i drudzy obejmując władzę usiłowali umizgać się do elektoratu, czyli unikać decyzji niepopularnych, mogących odbić się na wyniku następnych wyborów. Oba ugrupowania zdeterminowane są strachem, by nie podzielić losu Unii Demokratycznej, która – jako jedyna – wzięła na siebie ciężar reformowania kraju i firmowała terapię szokową Leszka Balcerowicza, po czym przegrała wybory i została zepchnięta na margines. Dzisiejsza tęsknota jej niektórych polityków za ukazaniem wyborcom ludzkiej twarzy UW wydaje się być tęsknotą do władzy i chęcią dołączenia do konkurentów zdobywających popularność pochyleniem się nad najbiedniejszymi z obietnicą łatwego uczynienia ich szczęśliwszymi. Niestety, kosztem najbliższej przyszłości kraju.

Po dziesięciu latach okazuje się, że tak naprawdę nie ma znaczenia, kto w Polsce rządzi. Idąc do urn, nie wybieramy programów, a tylko nazwiska, życiorysy i puste najczęściej slogany, nie zaś – jak dzieje się w dojrzałych demokracjach – programy gospodarcze.

Polityka 46.2000 (2271) z dnia 11.11.2000; Kraj; s. 27
Reklama