Stało się tak może przez polską powyborczą gorączkę i wietrzenie we wszystkim zmowy komunistów. Na pewno jednak krytycy nie kierowali się meritum. Według z góry przyjętego schematu uznali film za dzieło szkodliwe, wypaczone, krzywdzące. Czytając protesty i oświadczenia przeciwko „Papieżowi Tysiąclecia”, ma się wrażenie, że cofnęliśmy się w epokę wymuszanych publicznych samokrytyk. Tylko podsądni mają inne kryptonimy: kręgi liberalne, dysydenci wewnątrz Kościoła, ateiści, środowiska laickie i żydowskie. Żąda się głowy prezesa TVP, podważa autorytet szefa Rady Radiofonii i Telewizji. Prostolinijny ksiądz Krzysztof Ołdakowski, kierownik redakcji katolickiej telewizji publicznej, który poparł emisję filmu w rocznicę wyboru papieża, zwiesza głowę i oświadcza, że gotów jest „ponieść konsekwencje”.
Widz nie uprzedzony, a ciekawy świata dostrzeże bez trudu, że film wyrósł z autentycznej fascynacji papieżem. Jego osobowością, wiarą, siłą duchową i moralną. Przyczynami wpływu, jaki wywiera przez ponad dwadzieścia lat na miliony ludzi w najdalszym zakątku globu. I twórcy filmu spotykają się z papieżem w zaniepokojeniu globalną cywilizacją hedonizmu.
Dokument powstał przy udziale Polaków, tyle że z innego kręgu niż krąg obecnych polskich krytyków dokumentu. Ale nawet Polacy występujący w filmie nie są wcale z jednego salonu: żyjący w Anglii historyk Adam Zamoyski, pisarz Andrzej Szczypiorski, wadowiccy koledzy szkolni papieża, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, siostra Zofia Zdybicka. Mówią o papieżu wybitni przyjaciele Polski: historyk Norman Davies i dziennikarz Neal Ascherson.
Czy można dyskutować o papieżu? A ściślej o jego roli w historii, o jego poglądach? Czy można krytycznie analizować polski pontyfikat? To są pytania retoryczne – ale dla tych, którzy różnice w myśleniu uważają za rzecz naturalną i dobrą, bo sprzyjającą dochodzeniu do prawdy przez ogień sporu na argumenty, a nie na inwektywy.