Serbom pilno do lepszego życia. Zaczęli od tego co najprostsze i wykonalne, od sprzątania. Na wezwanie mera Belgradu Milana Proticia na ulice wyszli starzy i młodzi. Z miotłami, grabiami, szmatami. Zaczęło się wielkie sprzątanie po reżimie. Sprzedawcy myją witryny sklepowe, specjalne ekipy pucują przystanki komunikacji miejskiej i przejścia podziemne: miasto, a właściwie cały kraj, jest oblepione ulotkami, pstre od sprayu, od gotow je, pobeda – po końce włosów, po kominy. Auta jeżdżą z naklejonymi w miejsce tablic rejestracyjnych YU 5.10.2000.
Mer Protić jest ulubieńcem stolicy: historyk, z doktoratem przywiezionym z Kalifornii, uśmiechnięty i jak przystało na Serba ponaddwumetrowy. Kiedy poprosił obywateli, żeby zwrócili wyniesione po szturmie na parlament meble, obrazy, fotografie, książki, zabrane na pamiątkę czy po prostu ukradzione – już następnego dnia przyniesiono 60 wyściełanych skórą foteli.
Normalność wraca, bo ludzie potrzebują jej najbardziej. Na rabatach przed siedzibą władz miasta posadzono już żółte i niebieskie bratki. Ale najpierw kopano ziemię mozolnie, bo była twarda jak klepisko, ubita przez milionowy tłum, który maszerował tam i z powrotem. W gazonach rosną młode tamaryszki.
Protić chodzi do pracy pieszo i mówi, że nie zamierza zmienić przyzwyczajeń. Luksusowe auta po poprzedniej ekipie, jakie znaleziono w garażach, będą sprzedane na licytacji. Pieniądze trafią do kasy miasta, bo potrzeb jest cała fura.
Udało się wreszcie uzgodnić i ogłosić termin wyborów do parlamentu republikańskiego Serbii: 23 grudnia. Porozumienie osiągnięto dopiero wówczas, gdy DOS, zwycięska opozycja, postawiła ultimatum: albo rozpisanie wyborów i zgoda na rząd przejściowy, albo ludzie znów wyjdą na ulice. Tyle że taka poprawka z rewolucji mogłaby się zakończyć przelewem krwi, bo nastroje ciągle się radykalizują.