W stolicy, Prisztinie, gdzie także czerwono-czarno od albańskich sztandarów, dzieciaki chodzą po ulicy obwieszone śmieciami wszelkiego rodzaju. Wysmarowały sobie paskudnie buzie, takie ich szkolne zadanie. Ankieta: czy my jesteśmy brudniejsze, czy nasze miasto? Pytają przechodniów: – Skoro te ziemie są nasze – skąd ich brud?
W lokalnych wyborach 28 października kosowscy Albańczycy powinni zająć się – na razie – raczej tą drugą kwestią. Czyli przygotowaniem do zimy (a dla wielu będzie to druga zima pod namiotami), uprzątnięciem ohydnie zapaskudzonych dróg, ulic i przedmieść, samoorganizacją własnych służb cywilnych, także tych porządkowych. Tymczasem dla większości z nich jesienna konsultacja jawi się już niczym gra o własne państwo. Niczym wolne wybory parlamentarne. A to przecież perspektywa najzupełniej mglista. Słynna rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ Nr 1244 postuluje, owszem, pogłębianie autonomii Kosowa, administrowanego przez Narody Zjednoczone, wciąż jednak w ramach terytorialnie integralnej Federacji Jugosłowiańskiej.
Zmiany w Belgradzie odebrano w Prisztinie w najlepszym razie nieufnie. Nawet Ibrahim Rugova, lider umiarkowanej partii LDK, uznawany przez swych albańskich rywali za ugodowca (niektórzy powiadają wręcz: kolaboranta), mówi, że porażka Miloszevicia go nie interesuje. Bo Serbia to zagranica, a nie jego – Rugovy – kraj. Owszem, pokojowe przejęcie władzy w Serbii przez Kosztunicę to dobry prognostyk dla całych Bałkanów, ale dla Kosowa to jeszcze niekoniecznie otwarcie wrót ku upragnionej swobodzie.
W Mitrovicy, mieście-symbolu etnicznego podziału Kosowa na dwoje, Albańczycy pokazują wydarte z gazety stare zdjęcie, przechowywane – zwłaszcza teraz – niczym koronny dowód rzeczowy w sprawie o serbski nacjonalizm.