Czy śmieszny z pozoru spór o tablice rejestracyjne może być pretekstem lub przyczyną prawdziwej wojny? Wydaje się to mało realne. Chyba że któregoś dnia sytuacja wymknie się spod kontroli.
Prezydent Aleksandar Vučić dla jednych jest serbskim faszystą, dla innych – zdrajcą narodu. Wojna w Ukrainie tylko spotęgowała tę publiczną schizofrenię.
Na napięcia zareagowało dowództwo kontyngentu NATO w Kosowie (3700 żołnierzy), oświadczając, że jest „gotowe interweniować”.
Konflikt o tablice rejestracyjne i dokumenty tożsamości eskaluje, a Rosja patrzy i zaciera ręce. Ci, którzy obawiają się, że spór rozleje się na region, nie są dalecy od prawdy. O co tu tak naprawdę chodzi?
Rosyjscy komuniści chcą uznania niepodległości Doniecka i Ługańska. To jeszcze bardziej skomplikowałoby polityczne rozwiązanie konfliktu wokół Ukrainy.
Donald Trump ogłosił, że podpisane w Waszyngtonie porozumienie między Serbią i Kosowem to krok milowy na drodze do normalizacji ich stosunków. Wcale tak nie jest.
W Kosowie trwa debata na temat sytuacji kobiet w tradycyjnym, patriarchalnym społeczeństwie.
Nowa armia ma liczyć 5 tys. zawodowych żołnierzy i 3 tys. rezerwistów. Czy Belgrad ma powody do obaw? Wprawdzie nic nie wskazuje, że konflikt zbrojny mógłby nastąpić jutro, ale nie jest to wykluczone raz na zawsze.
Zmiana granic między Kosowem i Serbią z daleka wydaje się genialnym w swojej prostocie planem, rozwiązującym nierozsupływalny węzeł bałkański. Ale uwaga: wkraczamy na gigantyczne pole minowe!
Chęć zawarcia porozumienia i normalizacji stosunków w zamian za poparcie dla pomysłu zmiany granic między obu krajami wygląda na formę szantażu.