Aleksandar Vučić, prezydent Serbii, ma na głowie kolejny problem. Nie dość, że jego tradycyjne już lawirowanie pomiędzy Rosją a Zachodem jest w czasie wojny w Ukrainie utrudnione, jego własny elektorat domaga się od niego wyraźniejszej postawy, czyli zajęcia się kwestią Serbów żyjących w okolicznych krajach, to jeszcze pojawił się następny kłopot.
Serbowie z Kosowa się wściekli, bo albańskie władze w Prisztinie kazały im zarejestrować samochody w kosowskich urzędach. I choć kosowsko-serbski spór o tablice rejestracyjne to nic nowego, za każdym razem – jeśli brać pod uwagę medialną histerię – ma z niego wyniknąć nowa wojna o Kosowo.
Wciąż jednak nie wynika – głównie dlatego, że stacjonujące w Kosowie natowskie siły pokojowe KFOR potrafią być asertywne. Przed rosyjską agresją na Ukrainę dodawano jeszcze argument, że nikomu taka wojna by się nie opłacała, ale od lutego podobne argumenty przestały być przekonujące – napaść Rosji na Ukrainę też się nikomu, na dobrą sprawę, miała nie opłacać.
52-letni Vučić lubi załatwiać takie problemy, przesłaniając je jakąś spreparowaną przez siebie bombą medialną. Na przykład po głośnej awanturze z ukraińskim samolotem, który w połowie lipca rozbił się w Grecji, wioząc z serbskiego Niszu broń dla „Bangladeszu” (lokalne media umieszczają ów „Bangladesz” nad Dnieprem), Vučić zmontował całkiem imponującą awanturę.
Wybrał się oto z „niespodziewaną” wizytą do sąsiedniej Chorwacji. Oficjalnie: w celu odwiedzenia obozu koncentracyjnego w Jasenovcu, wybudowanego w czasie drugiej wojny światowej, gdy Chorwacją rządzili zaprzyjaźnieni z hitlerowcami ustasze. W obozie tym, oprócz Żydów i Romów, chorwaccy faszyści mordowali również Serbów.
Skołowani i zaskoczeni Chorwaci na wszelki wypadek nie wpuścili Vučicia.