Po zebraniu ponad 17 proc. głosów w wyborach prezydenckich stał się pan nadzieją, ale też kłopotem polskiej polityki. Tak naprawdę nie wiadomo, co z tym poparciem zrobić.
Nie mogę się powstrzymać od uwagi, że mam jednak o wiele mniejszy kłopot niż Marian Krzaklewski. Analizując zaś to, co zdarzyło się wśród wyborców, gdyż w tym kontekście mój wynik jest istotny, trzeba stwierdzić, że zarysowała się poważna szansa stworzenia dużego politycznego środka i doprowadzenia do sytuacji, że Polacy będą mówić: ja jestem z lewicy, ja z prawicy, ja ze środka.
Przedstawił pan już ofertę polityczną Unii Wolności i Stronnictwu Konserwatywno-Ludowemu. Można uznać, że jest ona próbą zracjonalizowania polskiej polityki lub... jej zdemolowania.
Wyłącznie zracjonalizowania. Ujawnienie się grupy środka jest szansą na powstrzymanie nieuchronnego, jak się wydawało, monopolu jednej opcji, co w dalszej perspektywie oznacza, że Polska nie będzie się stale zataczać z prawa do lewa, gdyż będzie ktoś zdolny te zmiany amortyzować. Jest szansa, by był to środek nie malejący jak niemieccy liberałowie, ale duży (3 mln głosów to przecież 25 proc. w wyborach parlamentarnych), mający realny wpływ na politykę. Ten środek musi jednak nabrać tożsamości, poczucia wspólnoty. Dziś jedyne, co tych wyborców łączy, to fakt, że głosowali na Olechowskiego. Proponuję więc wykonanie takiej pracy politycznej, by mogli powiedzieć: jesteśmy ludźmi środka. Proponuję też zaoferowanie tym wyborcom reprezentacji politycznej bardzo dobrej jakości: umiarkowanej, kompetentnej, koncentrującej się na sprawach państwa, pozbawionej agresji i drapieżnej konkurencji. Dlatego wystąpiłem do Unii Wolności i Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, a więc partii, które mają ambicje reprezentowania takich właśnie wyborców, aby połączyły wysiłki w zbliżającej się kampanii parlamentarnej.