Stanisław Tym przedstawił się niedawno jako stały felietonista, który spośród innych felietonistów wyróżnia się tym, że nie zamieszcza felietonów. Nie zamieszcza, bo ich nie pisze (wspominał jeszcze o innym autorze, który też felietonów nie pisze, ale za to je zamieszcza). Ponieważ jednak rasowy felietonista nie może żyć bez felietonów (nawet jeśli ich nie pisze), przeto spektakl Stanisława Tyma na Małej Scenie warszawskiego Powszechnego jest w gruncie rzeczy jednym wielkim felietonem. Pozszywanym z nader różnych kawałków: są tu i STS-owskie wspomnienia i czysta humorystyka, docinki polityczne i satyryczne nowelki. Jest kunszt czysto estradowy, w prezentacji którego sekunduje głównemu wykonawcy (także aktorsko) Jerzy Derfel. I są również elementy nijak do kabaretowego wieczoru niepodobne. Dalibóg nikt poza tym (Tym) misiowatym, nieforemnym facetem o niepodrabialnej vis comica i genialnym kontakcie z widownią nie mógłby sobie pozwolić na zestawienie pieprznej anegdoty o Czerwonym Kapturku z lekturą Żeromskiego (tudzież najbardziej wyświechtanego kawałka „Kwiatów Polskich”). Na przechodzenie od witzów do kaznodziejstwa, na łączenie błazeńskich min z poważnym i skupionym odkurzaniem wartości – tytułowych „Zapomnianych słów”. Dlaczego publiczność tak bez trudu daje się wodzić po odmiennych stylistykach i tonacjach? Może dlatego, że wykonawca po prostu stawia jej elementarne wymagania myślowe. Dowartościowuje szare komórki. W czasach, gdy na estradach (a i w felietonach) trwa licytacja grubiaństw i tandety, traktowanie widowni jako inteligenckiej paczki, z którą warto się i powygłupiać, i normalnie porozmawiać – zda się przedsięwzięciem z innej planety, tym (Tym) bardziej wartym szacunku.