Z mroków niedawnej przeszłości wypływają czasami sensacyjne doniesienia o czymś, co w swej okropności przewyższa to wszystko, co już zanotowaliśmy w świadomości. Czasownik „przewyższa” nie jest trafnie użyty w tym zdaniu, bo ludzka okropność nie pnie się ku górze, a raczej stacza ku dołowi, a poza tym konkurs okropności dotyczy wyłącznie naszej wyobraźni – czasem drobny szczegół działa mocniej niż zwielokrotniona acz banalna zbrodnia.
Kilka lat temu prasa w Petersburgu doniosła o odkryciu w archiwach tamtejszej bezpieki korespondencji Meyerholda, dotyczącej jakiejś obietnicy udostępnienia dla spektakli teatralnych więźniów białogwardyjskich. Więźniowie ci mieli służyć rozstrzeliwaniu na scenie, uwiarygodniając dramat. Chodziło oczywiście o więźniów słusznie skazanych i stąd nie można uważać, że artysta postępował nieetycznie wpływając na ich losy. Zastrzeżenia można mieć jedynie na płaszczyźnie etyki spektaklu – czy aktor wynajęty do odegrania roli ma obowiązek strzelić z prawdziwej amunicji, jeśli reżyser tak każe, czy wolno mu obstawać przy tym, by fikcja pozostała fikcją, a rozstrzelany był statystą, który udaje, że pada? To samo pytanie odnosi się do widza. Czy widz postępuje etycznie przyjmując rzeczywistą śmierć w ramach biletu... Nie wiem, czy sensacja wokół Meyerholda znalazła wiarygodne potwierdzenie, czy pertraktacje rzeczywiście dotyczyły technicznych szczegółów tego, jak dostarczać wieczorem ofiary do teatru i jak nocą wywozić ich ciała. W latach bolszewickiej rewolucji (podobnie jak w trakcie wszystkich rewolucji) życie ludzkie nie było w przesadnej cenie i wiemy, że ginęły miliony winnych i niewinnych ludzi, niemniej pomysł z prawdziwą śmiercią w trakcie spektaklu w teatrze budzi grozę.