W latach 60. Witold Lutosławski wystąpił publicznie z apelem o ciszę. Wybitny kompozytor nie mógł znieść wszechobecności radioodbiorników tranzystorowych, zwyczaju głośnego odtwarzania płyt przy otwartych oknach mieszkań i ogólnego schamienia obyczajów w kwestii szacunku dla cudzych uszu. Jeśliby oceniać ów apel z dzisiejszej perspektywy, powiedzielibyśmy pewnie, że krytykowana wtedy sytuacja to nic specjalnie zatrważającego w porównaniu z tym, z czym spotykamy się teraz.
Po paroletnich osobistych zabiegach Lutosławskiego Międzynarodowa Rada Muzyczna działająca przy UNESCO w 1969 r. podjęła taką oto uchwałę: „Rada jednomyślnie potępia niedopuszczalne pogwałcenie wolności osobistej i prawa każdego człowieka do ciszy przez nadużywanie nagranej oraz nadawanej przez radio muzyki w miejscach publicznych i prywatnych”. Rada zażądała ponadto, by Komitet Wykonawczy UNESCO przeanalizował problem również w aspekcie medycznym i prawnym oraz spowodował nałożenie stosownych sankcji na odpowiedzialnych za zaistniały stan rzeczy. Uchwała nie odniosła pożądanego skutku, „prawo do ciszy” przegrało z „prawem do emisji”. Potem było już tylko gorzej.
Agresja dźwiękowa – oto termin, który wydaje mi się najtrafniejszy dla określenia fonosfery większości naszych pubów, kawiarni, klubów służących rzekomo międzyludzkim kontaktom. W takich miejscach nie da się spokojnie porozmawiać, bo trzeba przekrzykiwać muzykę atakującą z głośników. „Udźwiękowione” są także taksówki, sklepy, niekiedy hotelowe windy i toalety w restauracjach. Gdy z zatłoczonej, hałaśliwej ulicy przemieszczamy się do wnętrza jakiegoś publicznego lokalu, zmienia się jedynie rodzaj hałasu: odgłos silników samochodowych ustępuje na rzecz gwaru na tle muzyki lub muzyki na tle gwaru i odzywających się co chwila telefonów komórkowych.