Archiwum Polityki

Blair Witch Project

[dla najbardziej wytrwałych]

Horrory lubię ogromnie, więc nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie na naszych ekranach pokaże się „Blair Witch Project” – najbardziej przerażający dreszczowiec dziesięciolecia, jak zapowiadały niektóre magazyny filmowe. Wybrałem się natychmiast do kina, wtuliłem w fotel, drżąc na samą myśl, co też za chwilę przerażone moje oczy zobaczą. Tymczasem mija minuta po minucie – i nic się nie dzieje. Czekam dalej w napięciu, czy już za chwilę coś takiego się wydarzy, że wylecę z kina krzycząc wniebogłosy, jak ponoć reagowali niektórzy widzowie w Ameryce. Czekałem tak około 80 minut, aż film się skończył. Jak bym się uparł, mógłbym domagać się zwrotu pieniędzy za bilet, ponieważ padłem ofiarą oszustwa. Nie ja jeden. Skromny filmik dwóch absolwentów wydziału reżyserii Uniwersytetu w Maryland zrobił zawrotną karierę na całym niemal świecie, dając zysk obliczany dziś już na 200 mln dolarów, podczas gdy koszty produkcji wyniosły zaledwie kilkadziesiąt tysięcy dolarów (podaje się różne sumy, od 28 do 60 tys., tak czy inaczej, śmiesznie mało). Jak do tego doszło? Chłopcom należy się Oscar za pomysł na promocję fimu. Otóż za pomocą Internetu ogłosili, iż opowiedziana w filmie historia wydarzyła się naprawdę: trójka studentów szkoły filmowej, zabrawszy ze sobą dwie kamery wideo, weszła w głąb lasu w okolicach Burkittsville, by nakręcić dokumentalny film o pojawiającej się w tych okolicach wiedźmie porywającej dzieci; z wyprawy nie powrócili, po pewnym czasie znaleziono natomiast nakręcone przez nich materiały filmowe. Taką informację mamy też na początku filmu, a potem oglądamy to, co rzekomo zostało utrwalone na taśmie przez nieszczęśników. Jest to amatorski zapis bezładnej bieganiny, przypominającej wyprawę harcerzyków do podmiejskiego lasu w poszukiwaniu skarbu ukrytego przez zastępowego.

Polityka 12.2000 (2237) z dnia 18.03.2000; Kultura; s. 48
Reklama